wtorek, 21 grudnia 2010

Do trzech ślubów sztuka? Baba-jaga odpowiedzi szuka

Dzień 6 grudnia A.D. 2010 był nie tylko doroczną okazją do pastowania butów pod Mikołaja. Był też dniem, kiedy dwie Polki, Ewa Tomaszewicz i Małgorzata Rawińska, wzięły podniebny ślub na pokładzie samolotu linii SAS, podczas lotu ze Sztokholmu do Newark. Bezprecedensowe? Że kobiety i że Polki - nie do końca (ale o tym dalej). Fajne? No ba, wszak wiadomo, że najfajniejsze rzeczy dzieją się gdzieś „pomiędzy”, pomiędzy prawami i porządkami, na ziemiach niczyich, a głównie to w strefach bezcłowych (coś o tym wiem, choć niewiele pamiętam). Oczywiście w rzeczywistości takie miejsca niczyje nie istnieją, ale w sferze symbolicznej - już tak. A więc: symboliczne i znaczące? Tak. A jak ten symboliczny potencjał wykorzystamy i czy uda nam się kiedyś jego znaczenie przełożyć na rzeczywistość? Pożyjemy, zobaczymy. Wierzę, że tak. Inaczej bym tego wszystkiego nie pisała, a wzięła się za lepienie pierogów.
Oto trzy historie, sześć kobiet i szereg pytań bez odpowiedzi.

X i Y

Nie chodzi tu bynajmniej o relację dwóch chromosomów, niemniej zmuszona jestem, pod naporem polskiego status quo, używać tych literowych symboli, ponieważ osoby, o których będę pisać, po chwilach pięknych przeżytych w trakcie ślubu, przeżyły też wiele przykrych sytuacji i nie chcą dziś, aby szastać ich danymi personalnymi. Nadal bowiem zbierają się po wydarzeniach, które tu krótko i jak najdyskretniej przytoczę.

Rzecz miała się tak:
W sierpniu 2008 roku w Warszawie odbył się pierwszy w Polsce ślub dwóch kobiet - naszych X i Y właśnie. Ceremonia ta posiadała dwa wymiary - był ślub zarówno o charakterze religijnym (kościelny - został udzielony przez prezbitera Reformowanego Kościoła Katolickiego), jak i „areligijnym” (tzw. ślub humanistyczny, pod „patronatem” Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów). I wszystko byłoby OK, gdyby faktu sztucznie, i w sposób mający niewiele wspólnego z etyką dziennikarską, nie rozdmuchał... „Fakt”. Agnieszka Sakowicz w numerze tegoż dziennika z 4.08.2008 zamieściła swój „szokujący” reportaż zatytułowany: „Szok! Lesbijki wzięły ślub!”. Fakt! Mój szok był wielki, gdy przeczytałam te tendencyjne banialuki, lecz jeszcze większe zdziwienie musiało ogarnąć prezbitera RKK, który trafił na okładkę wraz z dziewczynami. A te, jednego dnia wiszące na wszystkich kioskach w kraju - rozpoznane - od tej chwili zaczęły być mocno szykanowane. Poziom dyskursu wspomnianego artykułu był tak niski, że niżej leży i kwiczy już tylko mowa nienawiści, toteż nie schylajmy się po cytaty. Powiem tylko tyle: nie wiem, ilu musiałoby żyć i tworzyć Heinrichów Böllów, ile napisać „Utraconych czci Katarzyny Blum”, żeby brukowce się opamiętały...

Ania i Greta

11 września 2010 roku był nie tylko dniem dziewiątej rocznicy ataków terrorystycznych w Stanach Zjednoczonych. Był też dniem kolejnego ślubu dwóch Polek. „Sobotni ślub w Żelazowej Woli nieopodal dworku Chopina to obyczajowy precedens i pierwsze takie wydarzenie w Polsce [no i błąd...]. Ania i Greta pozują na parę hetero, ale nią nie są. Wbrew społecznym pozorom to dwie kobiety: Greta, 36 lat - lesbijka, od lat w organizacjach pozarządowych, Ania, 37 - trans, inżynier z dobrą posadą” - donosiła „Gazeta Wyborcza”. Autorami artykułu byli Marta Konarzewska i Piotr Pacewicz - ci sami, którzy wydali niedawno, nakładem wydawnictwa „Krytyki Politycznej”, fenomenalne i rewolucyjne Zakazane miłości - zbiór wywiadów z osobami spoza polskiej heteropatriarchalnej „normy”. I właśnie tam znajdziemy obszerny wywiad z dziewczynami, do którego w tym miejscu odsyłam. Wspomnę tylko, że Ania jest formalnie mężczyzną i (przynajmniej póki co) nie zamierza tego zmieniać - a więc dziewczyny nie muszą się borykać z żadnymi problemami natury prawnej (sic!). Może dlatego właśnie planują jeszcze ślub humanistyczny, jaki zawarły X i Y, w którym to nie „oficjalna” płeć gra rolę wiodącą, a człowiek i to, kim się czuje, co sobą reprezentuje. Nie pozostaje mi w tym miejscu nic innego, jak tylko zaskandować: „Żądamy ustawy o związkach partnerskich!!!”. Po czym rozkładam bezradnie ręce, bo z jednej strony życie, a z drugiej prawo, a między nimi dźwiękoszczelne lustro fenickie (przy czym wiadomo, że to życie jest tu najlepszym świadkiem w sprawie, a prawo jest podejrzane, to znaczy - podejrzanym, i życia nie widzi).

Gosia i Ewa

„Mimo że w Polsce ślub udzielony przez szwedzkiego urzędnika nic nie znaczy, do konkursu przystąpiło aż kilkadziesiąt »naszych« par. Warszawę reprezentowały Ewa Tomaszewicz i Małgorzata Rawińska. Są ze sobą od pięciu lat, mieszkają razem, mają psa i dwa koty” - pisała o - dziś już wiemy, że zwycięskich - uczestniczkach konkursu skandynawskich linii lotniczych SAS „Love is in the Air” Magdalena Dubrowska w „Gazecie Wyborczej”. O tym, że w Polsce para heteroseksualna nie musiałby legitymizować się pięcioletnim stażem oraz przydatkami w postaci dwóch kotów i psa, aby móc zawrzeć związek małżeński, wiemy wszyscy. Wszyscy wiemy też, że para nieheteroseksualna również by nie musiała - tyle że tej nikt by o to w ogóle nie pytał.

Część z nas wie, że ślub Gosi i Ewy miał przede wszystkim wymiar symboliczny. I część z nas zastanawia się i pyta, czy została już przekroczona pewna „masa krytyczna” i kiedy doczekamy się możliwości zawierania związków partnerskich. Szukam odpowiedzi już teraz, bo być może do trzech ślubów sztuka.

Ale, ale - ja tu szukam odpowiedzi, a tymczasem policja szuka zaginionych dzieci, które wyszły z domu pod nieuwagę nieodpowiedzialnych, pijanych (heteroseksualnych, no bo jakich innych?) rodziców, których nikt nigdy o nic nie pytał.

Emilia Walczak
Tekst pochodzi z serwisu Feminoteka.pl

czwartek, 18 listopada 2010

Jestem kobietą, więc startuję


Joanna Szweda, Krytyka Polityczna: Co skłoniło cię do wzięcia udziału w wyborach do Rady Miasta Bydgoszczy?

Emilia Walczak*: Obserwuję kwestię wyborów samorządowych od dawna, od frontu i zza kulis, i wszędzie widzę poklepujących się po plecach facetów, każdy każdemu coś załatwia w zamian za coś, i tak wzajemnie się adorują w kółko. Tak wygląda bydgoska arena „polityczna”. Nawet jeżeli w wyborach startują moi rówieśnicy, koledzy z podstawówki czy liceum, to i tak zaczynają mieć wymalowane na twarzy kolesiostwo. Ruszyłam do wyborów, bo jestem kobietą, bo chcę, żeby było nas więcej na szczeblach decyzyjnych, żeby polityka miała bardziej cywilizowaną twarz (śmiech). Oczywiście nie mam tu na myśli rozwoju sytuacji à la „Ja, prezydenta” Hanny Samson. Marzy mi się po prostu równowaga. No i równość szans, ale to dopiero musimy sobie my, kobiety, wywalczyć, żeby łatwiej było siostrom w przyszłości. Tak, jestem feministką i nie boję się do tego przyznawać publicznie. Jeśli trzeba będzie, przyznam się też do innych rzeczy (śmiech).

Co chcesz zmienić?

Oblicze polityki – to po pierwsze. Jeśli uda mi się przyczynić do tego, że nasza lokalna polityka będzie miała twarz bardziej ludzką, to będzie to naprawdę wiele. Nie chciałabym jak mantry powtarzać postulatów wyborczych ludzi związanych z młodą lewicą, jak przedszkola, żłobki, ogródki jordanowskie, wspólna przestrzeń, wspieranie inicjatyw służących budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, pełnomocnik do spraw równego traktowania, ścieżki rowerowe, tani i bezpieczny transport publiczny. Ale tak się składa, że nie są to postulaty wyssane z palca albo z jakiegoś innego organu, ale te realne potrzeby mieszkańców. Zapewne nie wszystkich, bo ktoś chciałby więcej „orlików”, ktoś inny, żeby więcej kasy z Unii wyciągać na infrastrukturę drogową – ale to już się dzieje. Czas usłyszeć innych: samotne kobiety z dziećmi, ludzi gorzej sytuowanych, mniejszości seksualne. Lista tych grup i ich potrzeb jest znacznie dłuższa. Na miarę możliwości chciałabym pomagać te potrzeby spełniać.

Jakie problemy twojego miasta są najważniejsze, najpilniejsze?

Myślę, że właśnie kwestie, o których wspominałam przed chwilą: przedszkola, żłobki itd. Zresztą to nie tylko problem Bydgoszczy. Ale można go rozwiązać na poziomie lokalnym, wypracować jakieś nowe rozwiązania. Jest też sprawa, może nie tak paląca, bo niebędąca jakoś szczególnie „blisko życia”, ale aktualna. Chodzi mi o stan bydgoskiej kultury. Tak się składa, że ukończyłam studia kulturoznawcze i to wciąż skłania mnie do myślenia o tym, jaka jest kultura. A w Bydgoszczy znajduje się ona w jakimś tragicznym instytucjonalnym klinczu, raz ściśnięta w kole wzajemnej adoracji starych wyjadaczy, raz rozszarpywana przez tychże wyjadaczy, którzy, skłóceni, mają swoje własne wizje tego, jak powinna wyglądać „kultura”. Ostatnio jechałam autobusem i zobaczyłam billboard jakiegoś lokalnego polityka, reklamującego się hasłem, że „kultura po pierwsze” czy coś w tym stylu. I już wiedziałam, jaką kulturę pan ma na myśli: kulturę z siwą brodą. Czyli nic nowego. Ja takiej kultury nie chcę.

Emilia Walczak - z wykształcenia kulturoznawczyni (UAM), z powołania aktywistka społeczna. Przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004, członkini Krajowego Sądu Koleżeńskiego. W Bydgoszczy współkoordynuje (wraz z Michałem Schmidtem) działania Klubu Krytyki Politycznej. Członkini Stowarzyszenia Lambda Bydgoszcz. Do Rady Miasta Bydgoszczy startuje z KWW Grażyny Ciemniak (Lista nr 22, Okręg 5, Miejsce 9).

wtorek, 16 listopada 2010

W Collegium Medicum dyskutowano o in vitro

„Prof. Bogdan Chazan, dyrektor Szpitala św. Rodziny w Warszawie, porównał medycynę do weterynarii. Stwierdził, że w klinikach pracują technicy weterynarii, którzy hodują ludzi tak jak zwierzęta. - Lekarz powinien być obrońcą słabszych, a ginekolog wykonujący in vitro jest twórcą, selekcjonerem i producentem - mówił” („Gazeta Wyborcza”, 8.11.2010: „Medycyna jak weterynaria. Lekarze grożą in vitro”).

Czy była to konferencja bioetyków, zoologów, mikrobiologów? Jeżeli wg Pana Chazana w laboratoriach człowieka się hoduje, selekcjonuje i produkuje, to czy jest to jeszcze człowiek? Słowa Pana Bogdana Chazana wywołują skojarzenia raczej z estetyką. Skoro podczas debat w poważnym Collegium Medicum panuje taka dowolność, pójdźmy więc w estetykę. Czy róża zachowa swoje piękno, jeśli wyhodujemy ją w szklarni? Czy ta rosnąca dziko jest „prawdziwsza”? Może należałoby przenieść dyskusję do auli Akademii Sztuk Pięknych? Bo jeśli na tę konferencję zaproszono jeszcze osoby duchowne, posiadające, nie przeczę, odpowiednią wiedzę, kompetencje, by wypowiadać się o życiu pozagrobowym, czy inaczej, pozaziemskim, to dlaczego nie wysłano zaproszeń do estetów?

Kiedy zaczyna się człowiek? Czy to kwestia wyboru odpowiedniej ideologii? Pozostając w obszarze dyskursu estetycznego, sparafrazuję wiersz „Widok z ziarnkiem piasku” Wisławy Szymborskiej:

Zygota sama siebie nie widzi.
Bezbarwnie i bezkształtnie,
bezgłośnie, bezwonnie
i bezboleśnie jest jej na tym świecie.

Prekursor zabiegów in vitro, prof. Marian Szamatowicz, w wywiadzie dla „Dziennika” z 28.11.2007 r., pt. „Darmowe in vitro to więcej polskich dzieci”, stwierdził, że w ciągu 20 lat udało się jemu i jego zespołowi powołać na świat ok. 2 tys. dzieci. Może więc należałoby spytać tych róż, przepraszam, tych dzieci, czy czują się zdrowe, jakie książki czytają, jakie zabawy lubią, jaki zawód wybrały? Może ktoś został ekonomistą, może estetą, etykiem, ślusarzem, lekarzem, księdzem?

Michał Schmidt, członek koła bydgoskiego Zielonych 2004

środa, 10 listopada 2010

Miasto to nie firma. Co powie władza?

(Kultura miejska a partycypacja społeczna)

Zaproszona przez Michała Tabaczyńskiego do Teatru Polskiego w Bydgoszczy na konferencję o bydgoskiej kulturze, do bloku tematycznego „partycypacja społeczna”, zaczęłam zastanawiać się, o czym by tu poopowiadać, aby nie utonąć w nic niewnoszących w nasz żywot teoretycznych dywagacjach. Po krótkim namyśle postanowiłam pomówić więc o dobrych praktykach i tym samym zaplanować dla słuchaczy krótką wycieczkę do Berlina i powrót do Bydgoszczy przez Poznań (z ominięciem fragmentów tak zwanej „autostrady|” A2).

Dobra praktyka nr 1: Berlin, Kunsthaus Tacheles


Berlin, Kunsthaus Tacheles (fot. Emilia Walczak, sierpień 2009)


Zbudowany w latach 1907-1908, sławny dziś w środowiskach kultur oporu, budynek przy Oranienburger Straße w Berlinie, początkowo pomyślany był jako dom towarowy. Następnie mieściło się w nim centrum wystawiennicze pewnej niemieckiej spółki teleenergetycznej (wówczas budynek częściowo strawił pożar). Później dzisiejszy Tacheles służył nazistom. Doznał uszczerbków podczas wojen światowych, następnie niszczał, niszczał, niszczał, aż w końcu zaplanowano jego wyburzenie (w tym miejscu miała przebiegać droga). Aż tu nagle, w 1990 roku, na dwa miesiące przed planowaną detonacją, grupa Künstlerinitative Tacheles (Inicjatywa Artystyczna Tacheles) okupuje budynek i... przejmuje go.

Zostaje przeprowadzony remont, wykonana ciekawa aranżacja wnętrza i zewnętrza. Dziś mają tu dla siebie miejsce artyści i aktywiści. Funkcjonują kawiarnia, kino, jest przestrzeń wystawiennicza, miejsce na występy teatralne i performance; są pracownie artystyczne. Będąc w Berlinie, nie można tego miejsca pominąć. Koniec, kropka.

Dobra praktyka nr 2: Poznań, skłot Rozbrat

Latem 1994 roku poznańscy skłotersi zajmują barak przy upadłej hurtowni przy ulicy Pułaskiego. Zakładają coś w rodzaju domu opartego na idei komuny wolnościowej – razem gotują, wspólnie spędzają czas i tak dalej. Wiadomo. Wkrótce, stopniowo, zaczynają podejmować działania mające kreować i wspomagać skłot poprzez działalność zarobkową: organizują koncerty, pokazy filmowe, dyskusje, przedstawienia teatralne, prowadzą bibliotekę i własne wydawnictwo (dziś także gotują obiady dla bezdomnych i prowadzą bezpłatny warsztat rowerowy). Tak powstaje swoiste alternatywne centrum kulturalno-społeczne. Przychodzi jednak czas złowrogi. W listopadzie 2009 roku komornik (kimkolwiek on jest – wyobraźmy sobie w to miejsce np. Andrzeja Chyrę ;-)) postanawia zlicytować obiekt. Początkowo za 6 milionów złotych, następnie za 3,9 (na pierwszą licytację nie stawił się nikt, trzeba było obniżyć stawkę). Skłotersi organizują demonstrację. Stawia się na nią półtora tysiąca poznaniaków. Później drugą, równie liczną, pod hasłem: „Miasto to nie firma. Rozbrat zostaje!”. No i Rozbrat został. Na razie…

Hasło było reakcją na propozycję prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego względem skłotu i skłotersów: lokal zastępczy oraz działalność gospodarcza w ramach trzeciego sektora…

„Zdewastowane szopy bez dachu, jakieś ruiny” – powiedział o zaproponowanym budynku Jarosław Urbański z Rozbratu po wizji lokalnej („Gazeta Wyborcza Poznań” z 17.07.2010)*. Ale bardziej niż szopy razi tu propozycja podłączenia skłotersów-anarchistów do „systemu”. To wynik totalnego niezrozumienia prezydenta Poznania tego, czym jest, czym powinna być różnorodność kulturowa miasta.

Rozbrat to kwestia sporna, na pewno – anarchiści są poza „systemem”, tym samym poza prawem, bezsprzecznie mogą być solą w oku co poniektórych. Ale, jak pokazuje przykład Kunsthaus Tachles, tego typu ostoje kultury niezależnej są w mieście potrzebne (w przypadku Rozbratu: 2 x 1,5-tysięczne demonstracje = co najmniej 1,5-tysięczne zapotrzebowanie). Stanowią jaskrawy punkt na kulturalnej mapie miasta i sprawiają, że możemy mówić o wyżej nadmienionej różnorodności, a nie o jakimś instytucjonalnym szarym monolicie.

Swoją drogą, jak wiemy, wspomniany wyżej prezydent Ryszard Grobelny wsławił się w 2005 roku zakazem Marszu Równości w „swoim” mieście. Marszu Równości, a więc demonstracji, bez której w żadnym wypadku nie możemy mówić o demokracji, i demonstracji będącej publiczną reprezentacją zjawiska „(sub)kultury gejowskiej” – bo coś takiego przecież istnieje, ale o to najlepiej zapytać Michałów Witkowskiego lub Tabaczyńskiego).

I tu powoli klaruje się pytanie natury politycznej o Bydgoszcz: czy, a jeśli tak, to jak mogłoby u nas funkcjonować centrum kultury niezależnej, oparte na idei skłotu na przykład, usytuowane w przejętym pustostanie, jakich jest przecież wiele – nawet w samym centrum miasta (choćby hala, gdzie niegdyś mieścił się klub Propaganda, na bydgoskiej Wenecji). Trawestując słowa piosenki Natalki Kukulskiej: „Co powie władza? (czy znów się wykręci, czy dziecko zniechęci, czy nie?)”.

* W miejscu tym w 2008 roku kilkunastoletni chłopak skrępował taśmą bezdomnego mężczyznę. Ten, pozostawiony samemu sobie, zmarł z zimna. Atrakcyjna miejscówka, nie ma co...

Emilia Walczak, przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004

poniedziałek, 8 listopada 2010

Oczyszczalnia ścieków Kapuściska

Moi sąsiedzi

Oczyszczalnia ścieków Kapuściska

"Czyste" ścieki wypływają z oczyszczalni




W drodze do Wisły



W Wiśle



Sądząc po kolorze i zapachu, "pomocną dłoń" wyciągnęły Zakłady Chemiczne - główny współudziałowiec Spółki Wodnej "Kapuściska".

Jacek Michałek

środa, 27 października 2010

Dlaczego Bydgoszcz nie znalazła się wśród pięciu najbardziej kulturalnych miast Polski?

Komentarz Emilii Walczak, przewodniczącej koła bydgoskiego Zielonych 2004, zamieszczony w „Expressie Bydgoskim” dnia 27 października 2010 („Spojrzenie z bydgoskiej lewej strony”, s. 4):

Nie trzeba być ekspertem, aby wiedzieć, że po pierwsze, odpadliśmy z rywalizacji o tytuł ESK 2016 dlatego, że do konkursu przystąpiliśmy za późno. Poza tym w atmosferze zawiści wynikającej z odwiecznych animozji bydgosko-toruńskich, dla mnie całkiem niezrozumiałych. Ostatecznie konflikt nie przysłużył się ani nam, ani Toruniowi.

Po drugie, jeśli kulturę potraktujemy jako pewnego rodzaju „nadbudowę”, czyli szeroką ofertę kulturalną, w której możemy dowolnie przebierać i wybierać, niezbędna jest też solidna „baza”, czyli odpowiednie, atrakcyjne warunki dla „klasy kreatywnej”: artystów, animatorów kultury, wykładowców akademickich, architektów zbiorowej świadomości. Te warunki muszą być zapewnione w pierwszej kolejności przez włodarzy miasta, którzy powinni robić wszystko, aby uczynić miasto tolerancyjnym, otwartym na wszelkiego rodzaju nowości, na „inność” czy ekscentryczność. Różnorodność jest bowiem jednym z podstawowych gwarantów rozwoju współczesnych miast, w tym przede wszystkim rozwoju kulturalnego. Polityka kulturalna miasta powinna być oparta na demokracji i egalitaryzmie; równym dostępie do współtworzenia kultury i jej odbioru. Tu brawo za „pospolite ruszenie” bydgoszczan do prac przy przygotowywaniu aplikacji, a decydentom dzięki za konsultacje społeczne.

Jednakże pamiętajmy przy tym, że oferta kulturalna miasta nie powinna być nigdy zależna od gustów aktualnie rządzących, podlegać cenzurze ani służyć celom politycznym - tymczasem decyzja o przystąpieniu do konkursu zapadła prawie że tuż przed wyborami nowego prezydenta Bydgoszczy. Jest w tym wszystkim jakiś zgrzyt, jakbyśmy chcieli, a nie mogli. Myślę jednak, że jeśli będziemy mieli w głowach słowa-klucze, jak „równość” i „różnorodność”, jeśli będziemy współdziałać, a nie niezdrowo konkurować o granty na działalność kulturalną, to potencjału wyzwolonego w trakcie walki o tytuł ESK 2016 nie zaprzepaścimy.

poniedziałek, 18 października 2010

Edukacyjne życzenia

To był wielki tydzień dla polskiej edukacji, która w czwartek obchodziła swoje wielkie święto. Jednak już od poniedziałku wręczane jej były z tej okazji prezenty, w postaci reform. Pierwsza to projekt zmian w prawie oświatowym, które pozwolą na łączenie placówek oświatowych tego samego typu (np. kilka podstawówek, ale również przedszkoli i podstawówek czy gimnazjów i liceów) w jeden duży organizm. Główny cel to ułatwienie dzieciom dostępu do specjalistów – taki organizm zatrudniać będzie wykwalifikowanych nauczycieli na pełen etat, którzy wypracowywać będą w poszczególnych placówkach składających się na wspomniany organizm. Reforma nie do końca odpowiadająca na najpilniejsze potrzeby edukacji, niedopracowana (nie wiadomo np. kto utrzymywać będzie połączone gimnazjum z liceum, skoro obecnie na pierwsze łoży gmina, na drugie powiat), niedostatecznie przedyskutowana ze środowiskiem (na co uwagę zwrócił choćby ZNP).

Kolejny prezent – likwidacja Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i powołanie w jej miejsce Krajowego Ośrodka Egzaminów i Ewaluacji. Co się zmieni prócz nazwy? Zasadniczo wszystko i nic. Wszystko będzie funkcjonowało jak dotąd, nastąpi tylko zmiana nazwy miejsc pracy setek osób (nazwę zmienią również m.in. Okręgowe Komisje Egzaminacyjne, na kanwie których powstaną Regionalne Ośrodki Jakości Edukacji), które zasadniczo wciąż zajmować się będą tym, czym zajmowały się dotąd. Reforma genialna w swej prostocie… Pochłonie zapewne mnóstwo pieniędzy, energii wielu osób (zapewne pochłonęła jej mnóstwo od ludzi, którzy nad nią pracowali i w pocie czoła wymyślali nowe, lepiej brzmiące nazwy tych samych instytucji…), wprowadzi (przynajmniej początkowo) chaos, a koniec końców nic z całego zamieszania nie wyniknie….

Zostawmy prezenty, przejdźmy do samych obchodów Dnia Edukacji Narodowej. W całej Polsce wręczano nauczycielom i nauczycielkom nagrody i wyróżnienia. Podczas uroczystości w Warszawie głos zabrał premier Donald Tusk, zapewniając, że szkoła wciąż kłaść będzie nacisk na konkurencyjność, dostosowanie do rynków pracy (zarówno tych lokalnych jak i globalnych). Ani słowa o wychowaniu, wartościach, poruszaniu się w nowoczesnym społeczeństwie, rozwoju, społeczeństwie obywatelskim. Zamiast tego – podsycanie wyścigu szczurów i pogoni za Mamoną. Natomiast Pani Minister Hall w swoim liście rozesłanym z okazji Dnia Edukacji Narodowej do wszystkich szkół prócz podziękowań dla pedagogów i prośby o dalszą pomoc w „unowocześnianiu” polskiej oświaty zaznaczyła, że „troska o podniesienie jakości kształcenia to jedno z najważniejszych zadań systemu oświaty”. Ja się z tym absolutnie zgadzam (przy zaznaczeniu, ze rzeczywiście jest to jedno z najważniejszych, nie zaś jedyne ważne czy najważniejsze zadanie) i podpisuję pod tym obiema rękami! Tylko czy ten cel uda nam się osiągnąć poprzez coroczne obniżanie wymagań wobec uczniów i uczennic, żenująco niski poziom egzaminów maturalnych czy zmianę nazw instytucji mających dbać o podnoszenie poziomu i jakości kształcenia? Czy takie prezenty jak te wręczone polskiej szkole z okazji jej święta zmienią rzeczywiście polską szkołę na lepsze? Rozwiążą jej wszystkie (ba! jakiekolwiek) palące problemy?

Wracając jednak do świętowania 14 października – były prezenty, była też impreza. Zabrakło jednego – życzeń.

Dlatego z okazji tak ważnego święta jakim niewątpliwie jest Dzień Edukacji Narodowej chciałabym złożyć nieco spóźnione, ale najserdeczniejsze życzenia polskiej szkole. Tak tradycyjnie: szczęścia i pomyślności – żeby przychylność losu i łut szczęścia pomagały w zmianach i wpływały na szczęśliwość i zadowolenie uczniów i uczennic, nauczycieli i nauczycielek i wszystkich osób, dla których szkoła jest ważnym elementem życia. Pieniędzy oczywiście również życzę – na nowe żłobki, przedszkola, pracownie komputerowe, wyposażenia sal i laboratoriów, godne wynagrodzenia dla pracowników i pracownic oświaty. Mnóstwa prezentów – koniecznie takich trafionych, przydatnych i wymarzonych. Ale przede wszystkim życzę polskiej szkole czegoś, czego brakuje jej najbardziej - ZDROWIA.

Od samego początku, czyli od ponad 20 lat, oczywistym jest, że polska szkoła jest ciężko chora i trzeba ją leczyć. Tak długi okres czasu powinien wystarczyć na przeprowadzenie szeregu kompleksowych badań, postawieniu diagnozy, konsultowanej oczywiście z dziesiątkami specjalistów, wreszcie na rozpoczęcie leczenia i rehabilitację. Tymczasem praktycznie bez jakichkolwiek badań postawiono złą diagnozę, pacjentkę oddano w ręce niekompetentnego i niewykwalifikowanego personelu i rozpoczęto niesamowicie kosztowne, ale jakże nieskuteczne leczenie. To trochę tak, jakby leczono grypę antybiotykiem – nie dość, że nie zwalczano choroby, to jeszcze wyniszczono i osłabiano i tak już chory organizm. Mało tego – leki te powodują skutki uboczne i przyczyniły się do powstawania zupełnie nowych schorzeń.

Życzę polskiej szkole powstania specjalnego zespołu, który z uwagą i troskliwością, w sposób fachowy i kompetentny zajmie się jej leczeniem. Niech na czele tego zespołu stanie prawdziwy specjalista lub specjalistka, osoba ciesząca się uznaniem i autorytetem, ale jednocześnie otwarta i nastawiona na współpracę z innymi. Niech w skład tego zespołu wejdą osoby, które tworzą organizm jakim jest szkoła – uczniowie i uczennice, studenci i studentki, nauczyciele i nauczycielki, dyrektorzy i dyrektorki, przedstawiciele i przedstawicielki środowisk akademickich – przecież to oni, a w zasadzie MY – całe społeczeństwo, bo przecież każdy i każda z nas kiedyś było/jest/będzie uczniem/uczennicą, wiele z nas było/jest/będzie studentem/studentką, część z nas pracować będzie w szkołach czy na uniwersytetach, a więc MY jesteśmy najlepszymi specjalistami i specjalistkami w dziedzinie polskiej szkoły. Tylko my, WSPÓLNIE jesteśmy w stanie postawić trafną diagnozę i rozpocząć skuteczne leczenie i ją ostatecznie uzdrowić. MY wiemy jakie są bolączki polskiej szkoły, wiemy najlepiej z jakimi problemami spotykamy się na co dzień, jakie są nasze oczekiwania i potrzeby.

Dlatego również nam wszystkim – przede wszystkim uczniom i uczennicom, studentom i studentkom, nauczycielom i nauczycielkom z okazji święta polskiej edukacji złożyć pragnę życzenia.

Życzę nam, żeby polska szkoła stała się rzeczywiście nasza – żebyśmy mieli wpływ na jej kształt, a ona żeby odpowiadała naszym potrzebom i oczekiwaniom. Życzę nam, żebyśmy wszyscy i wszystkie czuły i czuli się w szkole bezpiecznie, żeby panowała w niej powszechna równość i tolerancja. Żebyśmy nie musieli niczego udawać, mogli być sobą i pielęgnować swój indywidualizm, który jednocześnie pożytkować będziemy na rzecz ogółu. Nauczycielkom i nauczycielom życzę należytego im szacunku, wsparcia w tej ciężkiej pracy oraz godziwego wynagrodzenia. Przede wszystkim zaś życzę Wam żebyście robili to, do czego czujecie się zapewne powołani – czyli do nauczania i wychowywania, nie kazania uczniom i uczennicom wiedzieć [co znajduje się w modelu odpowiedzi], szaleńczej pogoni za wyrabianiem często fizycznie niemożliwych do zrealizowania norm i podstaw programowych oraz wypełniania milionów rubryczek i innych świstków. Uczniom i uczennicom zaś życzę dostępu do rzetelnej i przydatnej wiedzy, która rzeczywiście przygotuje Was do życia w nowoczesnym społeczeństwie. Życzę Wam egzaminów, które sprawdzać będą Wasz poziom wiedzy i umiejętność krytycznego myślenia, nie zaś umiejętność wstrzeliwania się w model odpowiedzi.

I szczerze nam życzę, aby nie okazało się za późno na realizację tych marzeń i życzeń…

Marta Megger, członkini rady koła bydgoskiego Zielonych 2004

czwartek, 7 października 2010

Migracja aborcyjna – sprawozdanie, z lewa zdanie…

Dnia 4 października 2010 roku, w nowo otwartej księgarni Ówczesna przy ulicy Długiej w Bydgoszczy, odbyła się debata poświęcona – choć to może niewłaściwie słowo, zważywszy na końcowe jej wnioski… A więc odbyła się debata na temat tak zwanej turystyki aborcyjnej, zainicjowana, było nie było, przeze mnie, a w której, oprócz mnie jako moderatorki (i znów Word podkreśla mi czerwonym szlaczkiem żeńskie formy!), udział wzięły: Anna Mackiewicz, radna Bydgoszczy, członkini Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wiceprzewodnicząca Demokratycznej Unii Kobiet; mecenas Agnieszka Stefanowicz; pedagożka i edukatorka seksualna Monika Grabarek oraz Magdalena Marcinkowska – członkini bydgoskiego oddziału Partii Kobiet. Debata poprzedzała pokaz filmu „Przełamując ciszę”, zrealizowanego przez Federację na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny (Federę), pomysłu m.in. Wandy Nowickiej, prezeski tejże organizacji.

Ten nasz społeczny bydgoski event odbył się po trosze ze względu na wydarzenie, jakim było niedawne wysłuchanie obywatelskie na temat „Turystyka aborcyjna Polek” – zorganizowane przez Federę właśnie, dnia 26 sierpnia br. w Sejmie RP – a po trosze jako „przedłużenie” („Freud by się uśmiał”, rzekłby mizogin) publicznej debaty, jaką rozpoczęłam, było nie było, kurde, znowu ja, w listopadzie roku ubiegłego debatą na temat podziemia aborcyjnego i projekcją filmu „Podziemne państwo kobiet” (5 listopada, Teatr Polski w Bydgoszczy). Kto pamięta tamte wydarzenia, ten mógłby/mogłaby spytać, czy wyszłyśmy z Ówczesnej cało i bezpiecznie, zważywszy na ubiegłoroczny frondowo-expressobydgoski pucz. Otóż tak. Tym razem obyło się bez niepotrzebnych expressów, znaczy się: ekscesów. Nie było nas wiele, ale za to było bardzo, bardzo merytorycznie. Naprawdę warto było przyjść, posłuchać, popatrzeć. I wszystko to, hm, pro publico bono. Czyli za free.

No a kto nie był, ten trąba. No bo jak tu nie brać, jak dają?

Dla mnie niepojęte ;-)

Zaczęłam od spełnienia prośby dwóch czytelniczek (czytelników? Ach, ta fasadowość nicków…) portalu Feminoteki: żeby określenie „turystyka aborcyjna” zastąpić „migracją aborcyjną”, bowiem turystykę odbieramy przeważnie raczej jako coś przyjemnego, natomiast to właśnie migracja oznacza to, o czym miała być mowa – czyli przymusowe przemieszczanie się w poszukiwaniu bezpieczeństwa. Zgoda, wniosek przeszedł jednogłośnie.

Na początek Monika Grabarek wprowadziła nas w temat, co to takiego ta migracja, czym jest spowodowana. Następnie Agnieszka Stefanowicz opowiedziała o tym, jak zmieniało się polskie prawo, regulujące na przestrzeni lat dopuszczalność aborcji. Od kwestii prawnej przeszłyśmy do kwestii politycznej. Magdalena Marcinkowska przedstawiła pomysły Partii Kobiet na rozwiązanie „problemu”, na co atak przypuściły Monika wraz z Anną Mackiewicz. „Programowa, przymusowa seria konsultacji kobiety chcącej dokonać aborcji z psychologiem to nonszalancja w stosunku do mówienia o inteligencji kobiet w ogóle – to po pierwsze. A po drugie, to gra na zwłokę” – oburzały się adherentki lewicy.

Zapytałam o tzw. „komitety Bujaka”, czyli spontaniczny ruch na rzecz referendum w sprawie aborcji, jaki przetoczył się przez Polskę w roku 1992, największy po ‘89 zryw społeczeństwa obywatelskiego, kiedy to zebrano około dwóch milionów podpisów za depenalizacją aborcji, a którego efekt był taki, że… petycja została zignorowana przez Sejm. Jak można mieć zatem jakąkolwiek nadzieję na Zmianę? Jak można wierzyć w sukces tych ponad 180 tysięcy podpisów zebranych w zeszłym roku pod tzw. ustawą parytetową, podczas gdy ignorowane są w naszym kraju blisko dwa miliony podpisów?! Może rację ma Agnieszka Graff pisząca m.in. w „Magmie”, że „dziś nie mówimy już nawet o szansach na legalizację aborcji. Zastanawiamy się rozpaczliwie, jak przeciwstawić się projektom zakazania in vitro”, chcąc powstrzymać przyszłą potencjalną falę turystyki/migracji reprodukcyjnej?

Skrytykowany został Kościół katolicki, zaglądający kobietom pod spódnice. Poza tym potrzeba nam: pełnomocniczki/ka ds. kobiet, lub ds. równego traktowania – ale takiego/takiej z prawdziwego zdarzenia, a nie pani Radziszewskiej… Potrzeba więcej kobiet w parlamencie, bo to kobiety powinny mieć możliwość decydowania o życiu kobiet (Mackiewicz). Potrzeba edukacji seksualnej, podpartej dobrymi podręcznikami, jak chociażby „Nowoczesne wychowanie seksualne” Z. Lwa-Starowicza i K. Szczerby; potrzeba powszechnego dostępu do antykoncepcji; słowem: potrzeba pogłębienia świadomości. „Inaczej dziewczyny po stosunku nadal będą wprowadzać do pochwy tampon nasączony… domestosem” (Grabarek).

Tak, ja też byłam w szoku. Migracja aborcyjna to zatem też, prócz tego, że kwestia prawna i polityczna, również kwestia zdrowia publicznego. A na nim, jak widać, mamy poważny uszczerbek.

Wszystko to jednak, wszystkie te nasze rozpaczliwe postulaty od lat poddawane są spychologii. Dlaczego? „Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o…” (Grabarek)…

I jak tu wierzyć w państwo prawa? Prawa… demokratycznego?

PS Niemniej, jak mawia klasyk, warto rozmawiać. I będę tego typu debaty społeczne inicjować dalej. Do upadłej. Tak mi dopomóż Bogini.

Emilia Walczak, przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004

wtorek, 28 września 2010

Inwigilacja nie zwiększa bezpieczeństwa

Podczas gdy w 2009 roku instaluje się w Bydgoszczy jedną trzecią kamer miejskiego systemu wideomonitoringu, wykrywalność „zdarzeń” w analogicznym czasie spada o 12%. Czy rzeczywiście monitoring jest najlepszym sposobem na zapewnienie bezpieczeństwa mieszkankom i mieszkańcom? Czy warto inwestować pieniądze w rozbudowę systemu inwigilacji obywatelek i obywateli, skoro okazuje się on nieskuteczny?

Ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa
rezygnują z podstawowej wolności, nie zasługują
ani na bezpieczeństwo, ani na wolność
Benjamin Franklin

W ciągu ostatnich pięciu lat na bydgoski system wideomonitoringu wydano już ponad 4,5 mln złotych, przy czym z roku na roku na system ten przeznacza się coraz więcej środków – w związku z rozbudową systemu oraz eksploatacją coraz większej liczby kamer. W zeszłym roku sama eksploatacja kosztowała prawie 190 tys. zł (dodatkowe 570 tys. zł przeznaczono na rozbudowę), podczas gdy w roku bieżącym wydatek ten – wiemy to już teraz – na pewno przekroczy 200 tys. zł. To bardzo dużo, mając na uwadze, że na system składa się tylko 88 kamer.

Jaka jest korzyść z tych wydatków? Chciałoby się odpowiedzieć – bezpieczeństwo! Otóż nie. I zdaje sobie sprawę z tego także Urząd Miasta, który w swoim sprawozdaniu nt. stanu rozbudowy i funkcjonowania monitoringu wizyjnego w mieście, nie stwierdza, że celem monitoringu jest zwiększenie bezpieczeństwa, a jedynie zwiększenie „poczucia bezpieczeństwa”. Zrobienie wrażenia, a nie rzeczywista zmiana.

Rada Miasta Bydgoszczy będzie w środę głosować nad przyjęciem tego sprawozdania. Możemy w nim przeczytać także m.in. jakiego rodzaju „zdarzenia” były najczęściej wykrywane w zeszłym roku dzięki miejskim kamerom – są to, kolejno:
a) nieprawidłowe parkowanie – 2280 razy;
b) spożywanie alkoholu w miejscach zabronionych – 1194 razy (nie mylić z kategorią „osoby nietrzeźwe” – 557 razy);
c) inne zdarzenia – 793 razy.

W porównaniu z poważniejszymi zagrożeniami – włamaniami do obiektów (3) i pojazdów (0), pobiciami i rozbojami (74), kradzieżami (9), czy dewastacjami mienia (35) – statystyka wypada blado. Dane te skłaniają do zastanowienia się nad skutecznością i sensownością zwiększania bezpieczeństwa (lub „poczucia bezpieczeństwa”) poprzez instalowanie nowych kamer. Poza inwigilacją przypadkowych pieszych, niewiele z tego systemu wynika. Istnieją skuteczniejsze sposoby zwiększania bezpieczeństwa w mieście.

Nie każda modernizacja jest dobra, nie każda nowoczesność wpływa na poprawę jakości życia. Ślepe podążanie za tym co nowe i efektowne, bez analizy zalet i wad danego rozwiązania, bez przemyślenia skutków i skuteczności, jest drogą donikąd, a nie innowacją.

Zamontować kamerę i powiedzieć, że od teraz będzie w mieście bezpieczniej jest łatwo. Nieco trudniej podjąć rzeczywiste kroki w kierunku poprawy bezpieczeństwa. Włączanie do życia społecznego grup wykluczanych, oświetlanie i dbanie o czystość ulic, wpływanie na zmniejszenie biedy oraz zacieranie różnic między bogatymi a ubogimi to elementy wpływania nie tylko na bezpieczeństwo. To także podnoszenie standardu życia mieszkanek i mieszkańców, tworzenie miasta otwartego i egalitarnego, w którym na bezpieczeństwo mogą liczyć wszyscy, nie tylko bogaci właściciele domków jednorodzinnych wybudowanych w zamkniętych osiedlach.

Zieloni proponują i oczekują skutecznej, kompleksowej polityki – każda decyzja i każde działanie władz mogą mieć wpływ na różne dziedziny życia mieszkanek i mieszkańców. Warto się nad nimi zastanowić, żeby dokonać właściwego wyboru. Także w kwestii miejskiego monitoringu – nie tak skutecznego, jak mogłoby się wydawać.

Paweł Fischer-Kotowski, przewodniczący koła bydgoskiego Zielonych 2004

środa, 22 września 2010

Polityka transportowa a dylematy władzy

Wzrost liczby samochodów, które jeżdżą po ulicach naszych miast jest dla mieszkanek i mieszkańców realnym problemem, a dla władz – wyzwaniem. Spaliny, hałas, dwutlenek węgla, zawłaszczanie przestrzeni publicznej i coraz większe korki, skutecznie uniemożliwiające sprawne przemieszczanie się po mieście – oto rezultaty polityki, jaka jest prowadzona w większości polskich miast, także w Bydgoszczy.

Idea Dnia Bez Samochodu, który obchodzony jest już w całej Europie, narodziła się w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych we Francji. Jest próbą zwrócenia uwagi na problem, któremu z biegiem czasu może być coraz trudniej stawić czoła. Budowa nowych dróg i zwiększanie liczby miejsc parkingowych nie prowadzą do poprawy sytuacji, przeciwnie – są zachętą do korzystania z komunikacji samochodowej, która obecnie i tak jest zdecydowanie uprzywilejowana, mimo że jest najmniej ekologiczna i społeczna – blado wypada w porównaniu z rowerem, tramwajem czy przejściem pieszym.

Prawdziwym, odważnym zmierzeniem się z problemem jest inwestowanie w lepsze rozwiązania – komunikację publiczną, rowerową i pieszą. Buspasy, jakość infrastruktury rowerowej w mieście (ilość, lokalizacja i jakość ścieżek oraz parkingów rowerowych), ceny biletów, bezpieczeństwo na przystankach, płaskie chodniki z podjazdami obok schodów oraz komfort podróży w środkach komunikacji miejskiej (na który mają wpływ także takie „drobiazgi” jak sprawna klimatyzacja, czytelne komunikaty dot. zmian trasy, czy wyświetlacze, które wskazują nazwę następnego przystanku – poprawnie!) mają wpływ na decyzję tysięcy bydgoszczanek i bydgoszczan jaki środek transportu wybiorą w drodze do pracy, szkoły i na uczelnię. Porządna polityka transportowa w rzeczywistości nie niesie za sobą wielkich kosztów. To, czego wymaga od miejskich urzędniczek i urzędników, to wiedza oraz, przede wszystkim, konsekwencja i dobra wola.

Karty miejskie, które w pierwszej kolejności są „elektronicznym biletem” komunikacji publicznej, już dawno wprowadzono w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, czy nawet Inowrocławiu. Są standardem, który się sprawdził i na który zasługuje także Bydgoszcz – nawet jeżeli wprowadzenie Karty możliwe jest tak późno i dopiero na chwilę przed wyborami samorządowymi.

Buspas w ciągu ulic Paderewskiego i Staszica między Aleją Mickiewicza i ul. Markwarta usprawnił podróż autobusem ze wschodu Bydgoszczy do centrum, jednak prawdziwym wyzwaniem pozostaje wciąż ul. Kujawska dla zjeżdżających w stronę Ronda Bernardyńskiego. Prezydent Dombrowicz może obawiać się uprzywilejowania komunikacji publicznej w tym miejscu przed wyborami, jednak dla przyszłego prezydenta (lub przyszłej prezydent!) Bydgoszczy, wytyczenie w tym miejscu osobnego pasa dla autobusów powinno być jedną z pierwszych decyzji. Mieszkanki i mieszkańcy Warszawy rok temu byli przeciwni wytyczaniu pasów wyłącznie dla autobusów, ale od tego czasu wyznaczono już 35 km buspasów, w tym w ścisłym centrum miasta, i w chwili obecnej swoje niezadowolenie wyraża już tylko co piąta osoba. To rozwiązanie, które jest ekologiczne, prospołeczne i egalitarne – z autobusu może skorzystać większość z nas, z samochodu – nie każdy.

Rowery bardzo często dalej – w zupełnie niezrozumiały sposób – traktowane są jako rekreacja, na którą miejsce można znaleźć w Myślęcinku, a nie w centrum. To błąd! Większość pokonywanych przez nas w mieście podróży odbywa się na trasie nie dłuższej niż 5 km. To odległość, którą bez problemu znaczna część z nas może pokonać rowerem – pod warunkiem istnienia odpowiedniej infrastruktury, takiej jak dobra pod względem wykonania i lokalizacji ścieżka oraz stojak rowerowy blisko miejsca docelowego. To naprawdę dużo nie kosztuje, a przynosi wymierne korzyści – im więcej osób, które zdecydują się wsiąść na rower zamiast do samochodu, tym mniej hałasu, tym więcej czystego powietrza, zdrowsze społeczeństwo – a wszystko to ma wpływ na obniżenie kosztów społecznych, w tym na przykład wydatków na służbę zdrowia. (A jeżeli już tak bardzo władzom zależy na wyprowadzeniu rowerzystek i rowerzystów do Myślęcinka, to niech zapewnią chociaż porządną ścieżkę rowerową wzdłuż ul. Gdańskiej, żeby do Myślęcinka dojazd był szybki i bezpieczny.)

Podobnie rzecz ma się z gminami ościennymi, za którymi zdaje się nie przepadać Konstanty Dombrowicz. Białe Błota bardzo dużo dopłacają do utrzymania linii 92 kursującej między Rondem Grunwaldzkim a Murowańcem – pojawiają się nawet sygnały, że te koszty są za duże i gmina może chcieć zrezygnować z umowy z Bydgoszczą. Tymczasem sprawna komunikacja zbiorowa, łącząca Bydgoszcz z gminami ościennymi, to nie tylko ułatwienie dojazdu mieszkankom i mieszkańcom Białych Błot, Osielska, Brzozy, czy Niemcza. To także zysk dla bydgoszczanek i bydgoszczan w postaci czystszego powietrza oraz mniejszej ilości samochodów w centrum, czyli braku korków paraliżujących miasto. Nie zrobimy na złość tym, którzy mieszkają poza Bydgoszczą, utrudniając im dojazd do centrum – tracimy na tym wszyscy.

Szkoda, że Urząd Miasta angażuje się w obchody Europejskiego Dnia Bez Samochodu w tak niewielkim stopniu, a główną imprezę organizuje prywatna uczelnia. Szkoda, że na tej imprezie nie pojawia się prezydent miasta – szkoda także, że dzieje się tak ze względu na jego udział we mszy świętej w tym samym czasie. Szkoda, że polityka transportowa wciąż nie należy do najważniejszych tematów przed wyborami samorządowymi.

Warto, żeby (nowy!) prezydent zrobił bilans ekologiczny – priorytet zdecydowanie należy się komunikacji pieszej, następnie rowerowej i zbiorowej, a dopiero na samym końcu należy myśleć o pojedynczych samochodach z pojedynczymi kierowcami. Warto, żeby ewentualne zyski i straty brać pod uwagę dokonując wszelkich decyzji. Budowa nowej drogi czy wyposażenie autobusów w klimatyzację? Kolejny parking dla samochodów w centrum czy inwestycja w chodniki dostosowane do potrzeb osób z niepełnosprawnością i rodziców z dziecięcym wózkiem? Budowa przejścia podziemnego lub naziemnego przy ulicy czy wydłużenie lub zmiana trasy kursowania autobusu, zgodnie z potrzebami mieszkanek i mieszkańców? Zieloni nie mają takich dylematów.


Paweł Fischer-Kotowski, przewodniczący koła bydgoskiego Zielonych 2004

wtorek, 14 września 2010

Szantaż i zakładnicy!

Czyli jak się robi politykę w Bydgoszczy...

Co wspólnego ma z sobą aquapark i bloki Bydgoskiego Towarzystwa Budownictwa Społecznego w Fordonie? Dotąd nic. Ale tylko dotąd. Oto bowiem Prezydent Bydgoszczy podjął decyzję, aby wreszcie zrealizować jakiś własny, duży projekt w mieście. Chce zbudować aquapark. Największy w Polsce. Jak zamierza to zrobić? Ano szantażem i braniem zakładników.

O co chodzi?

Pomysł budowy aquaparku jest ekonomicznie, społecznie i środowiskowo kompletnie bez sensu. Ma to być bowiem jeden z najdroższych i najbardziej luksusowych obiektów tego typu w Polsce. Pamiętajmy, że mówimy o inwestycji w mieście, w którym nie ma w centrum miasta ani jednej trasy rowerowej logicznie przebiegającej z jednego punktu do innego, tak aby rowerzyści i rowerzystki mogli cokolwiek załatwić. Promuje się w mieście wyłącznie indywidualną komunikację samochodową, zaś rowerową, wedle słów Dyrektora Zarządu Dróg Miejskich Jana Siudy, wyłącznie dopuszcza. Nasze miasto regularnie staje w jednym wielkim korku. Nie realizuje się żadnych projektów o charakterze cywilizacyjnym i modernizacyjnym. Realizowana polityka nie ma pojęcia o tym, co to są zasady zrównoważonego rozwoju. Myśli się wyłącznie o ekonomicznej stronie miasta. Społeczna i środowiskowa muszą radzić sobie same. W takim oto mieście, jego prezydent chce zbudować wodnego giganta. Efektem inwestycji będzie wyłącznie jeszcze dalej idące rozwarstwienie ekonomiczne i społeczne miasta, już i tak ogromne. Niektórzy będą bawić się w pięknych basenach pijąc drinki z parasolkami, zapewne parkując swoje samochody przed wejściem do obiektu, w środku Leśnego Parku Kultury i Wypoczynku - jednego z największych w Europie. Inni zaś będą dalej nielegalnie zasiedlać ogrody działkowe, bojąc się na zmianę powodzi i mrozów, bo miasto nie pozwala im odzyskać godności obywatelskiej i ludzkiej.

Zatem kiedy prezydent poprosił Radę Miasta o zgodę na poręczenie kredytu na budowę aquaparku, ta powiedziała nie. Należy przypuszczać, że nie dlatego, że pomysł jest kompletnie niezrównoważony, a z zupełnie innych powodów, bliżej mi nie znanych, a sprowadzających się zapewne do argumentów wyłącznie ekonomiczno-budżetowych.

Co w tej sytuacji robi prezydent?

Mając do dyspozycji takie a nie inne prawo, szantażuje: proponuje głosowanie w ramach jednej sesji Rady Miasta nad kilkoma zmianami budżetu (prawo pozwala na głosowanie w trakcie jednej sesji Rady Miasta, wyłącznie jednej uchwały zmieniającej budżet; może ona mieć kilka różnych punktów, ale uchwała musi być jedna). W ramach tego połączonego głosowania Rada Miasta ma podjąć decyzję między innymi o poręczeniu kredytu na aquapark oraz wyasygnowaniu ponad miliona złotych na budowę bloków Bydgoskiego Towarzystwa Budownictwa Społecznego. Musimy tu zaznaczyć, że Bydgoszcz jest miastem potrzebującym gwałtownie dużej liczby tanich mieszkań.

Co oznacza wskazana sytuacja?

Po pierwsze, że prezydent chce za pomocą szantażu wymóc poparcie dla aquaparku. Jeśli bowiem rajcy i rajczynie powiedzą NIE aquaparkowi, to powiedzą również NIE taniemu budownictwu społecznemu. Do tego zmusza ich prezydent.

Po drugie, że prezydent bierze jako zakładników bydgoszczan i bydgoszczanki, którzy w duchu solidarności mają prawo - aby żyć godnie - do naszego wsparcia w postaci budowy tanich mieszkań.

Pytam zatem: czy godzi się zniżać do takich czynów? Czy szantażowanie Rady Miasta, branie na zakładników tych, którym trzeba pomagać i wspierać i wymuszanie budowy aquaparku w ten sposób jest samorządne, obywatelskie czy autorytarne?

I co dalej?

Prezydent jest zdeterminowany, zatem zrozumienia u niego nie znajdziemy. Piłka w rękach Rady Miasta. Droga Rado, można nie głosować uchwały. Można wnieść o zwołanie osobnej, nadzwyczajnej sesji Rady, wyłącznie w celu rozpatrzenia kwestii aquaparku. Takie wydzielenie znajdzie uznanie w oczach bydgoszczan i bydgoszczanek. Będzie też odważnym gestem rozpoczynającym przywracanie Bydgoszczy samorządności. Droga Rado Miasta Bydgoszczy, o takie rzeczy warto walczyć.

Karol Zamojski, członek rady koła bydgoskiego Zielonych 2004

poniedziałek, 13 września 2010

There is no TINA*

Rok temu z haczykiem udało mi się wybronić przed wycinką dwa drzewa rosnące przed klatką bloku, w którym wtedy mieszkałam. O sprawie pisała między innymi „Gazeta Pomorska” (http://www.pomorska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20090804/BYDGOSZCZ01/482943651). Minął rok z haczykiem, już tam nie mieszkam, ale drzewa wciąż rosną i rosną. A ja wciąż jestem w Zielonych 2004. Nadal bowiem wierzę, że inny świat jest możliwy. Choć to może kwestia dyskusyjna – wydaje mi się, że wraz z upływem czasu obrastam w jakieś przydatne mądrości życiowe. Wyklucza to zatem – chyba, mam nadzieję – potencjalną infantylność czy młodzieńczą naiwność wyżej wymienionego alterglobalistycznego hasła, jakie to łatki mógłby mu, temu hasłu, przypiąć jakiś zrzędo-sceptyk. A bo to ich mało, tych zrzędo-sceptyków? Zawsze się jakiś znajdzie, za każdym rogiem jeden się czai – żeby wyskoczyć nagle i z dezaprobatą pogrozić palcem w geście „nie, nie, nie, proszę się rozejść i wrócić pod miotłę, gdzie wasze miejsce, i tam cicho siedzieć”.

Tak, im jestem starsza, tym mocniej i mocniej wierzę, że istnieje alternatywa dla neoliberalnej globalizacji korporacyjnej, dla takiego status quo, na które wszyscy narzekają, ale nikt nic nie robi, by je zmienić. No właśnie. Już dochodzę do sedna sprawy. Cierpliwości!

Po zeszłorocznej interwencji w sprawie drzew rosnących przed moją byłą klatką, w tym roku przyszedł czas na kolejną (interwencję, nie klatkę). Nie wahałam się ani przez moment, kiedy w „Czasie Świecia”, lokalnym dodatku do „Gazety Wyborczej”, wyczytałam o planowanej przez radnych gminy Lniano wycince lip objętych ochroną, rosnących przy trasie Lniano–Tleń. W pół godziny napisałam list otwarty do pięciu instytucji, jakie podejrzewałam o to, że mogłyby być równie jak ja zaniepokojone zaistniałą sytuacją. (List do przeczytania na stronie internetowej Zielonych 2004 pod adresem: http://www.zieloni2004.pl/art-3807.htm). Odpowiedzi doczekałam się ze strony zaledwie jednej z nich – Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Bydgoszczy – w dodatku nie do końca klarownej (http://www.zieloni2004.pl/art-3816.htm). Ale nie o tym chciałam pisać. Po tym, jak poklęłam sobie w duchu na urzędnicze wygrzane stołki, zaczęłam rozmyślać w innym kierunku. Z jednej strony, w kierunku równie pesymistycznym, ale z drugiej – dającym jakąś nadzieję. Chodzi o reakcje moich znajomych na takie moje „akcje”: chodzi to, zbiera jakieś podpisy, wykłóca się, szarpie, pisze listy, wyrywa sobie włosy owładnięta trichotillomanią. „Fajnie – mówią – fajnie, zajebiście, że KTOŚ COŚ ROBI, super. Mi wycięli pod blokiem drzewa i nikt nic nie zrobił. Ach i och, co za zły świat”. Jak to: KTOŚ COŚ ROBI? No, ja na przykład robię, ale ty też możesz. On, ona, oni mogą. My możemy, wy możecie. Pomożecie?

Jesteś obywatelem/obywatelką – nie tylko możesz, ale i powinieneś/powinnaś. Co to za letarg, niewiara we własne możliwości, w ważność głosu jednego, pojedynczego, „szarego” człowieka, za którym nikt nie stoi? Że niby nie ma znaczenia: zbyt cichy, pozostanie niedosłyszany? Brednia. Przypomniało mi się, jak Darek Szwed, współprzewodniczący Zielonych 2004, objaśniał jakiś czas temu na Facebooku matematyczne podstawy polskiej DEMOKRACJI: „100 000 podpisów = 1 x 100 000 podpisów = 10 x 10 000 podpisów = 100 x 1000 podpisów = 1000 x 100 podpisów = 10 000 x 10 podpisów = 100 000 x 1 podpis. Dlatego każda i każdy z NAS jest tak ważna i ważny dla PRZYRODY – Ty decydujesz, w jakim KRAJU mieszkasz!”.

Dobre, lubię to. I będę dalej chodzić, zbierać jakieś podpisy, wykłócać się, szarpać, pisać listy i wyrywać sobie włosy owładnięta trichotillomanią – tak długo, aż to zrozumiesz, że możesz, że warto, i połączymy nasze siły w walce o inny, lepszy świat dla nas i dla przyszłych pokoleń.

Emilia Walczak, przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004

***
* TINA − akronim slogan „There is no alternative” (z ang. nie ma alternatywy), który był używany przez Margaret Thatcher, byłą premier Wielkiej Brytanii. Slogan ten odnosi się do poglądu, że globalizacja ma opierać się na wolnym rynku i wolnym handlu, gdyż nie istnieje żadna alternatywa dla globalnego kapitalizmu. Zdobył on popularność wśród zwolenników neoliberalnego modelu globalizacji. Alterglobaliści uważają natomiast, że rzekomy brak alternatywy to chwyt retoryczny, mający na celu wyciszenie dyskusji nad kształtem globalizacji. Został ukuty opozycyjny wobec TINA slogan TATA! („There are thousands of alternatives!", z ang. istnieją tysiące możliwości), który nawiązuje z kolei do popularnego hasła alterglobalistów „another world is possibile” („inny świat jest możliwy”).
Źródło: Wikipedia

piątek, 10 września 2010

future of antytraffic city

Wyrażamy ogromną satysfakcję związaną z faktem podjęcia przez urzędników z Bydgoszczy, niezwykle obywatelskiej inicjatywy zwiększenia liczby miejsc parkingowych w mieście, poprzez likwidację niepotrzebnych znaków zakazujących i ograniczających postój samochodów* oraz decyzji o niepozwoleniu na jeżdżenie po ulicy Gdańskiej na rowerach. **

Jestem dumni z faktu, że urzędnicy postanowili uczynić Bydgoszcz miastem dla ludzi. Dla tych, o których faktycznie należy dbać. Musimy bowiem zawsze starać się o wspieranie wykluczonych. Wszak to kierowców samochodów osobowych ignoruje się przy konstruowaniu budżetu miejskiego, zawsze ograniczając budowy i remonty dróg. To kierowcy są jedyną grupą komunikacyjną, która nie hałasuje w mieście i nie zanieczyszcza go. Wreszcie to kierowcy potrafią zająć w przestrzeni publicznej, w swych samochodach, najmniej miejsca na osobę. Nie są bowiem samochody, w odróżnieniu od rowerów - za szerokie oraz w odróżnieniu od pieszych, nie korkują miast.

Biorąc pod uwagę powyższe czynniki, pragnę zaproponować
dalsze kroki w racjonalizacji korzystania z przestrzeni publicznej w mieście:

1. wyprowadzenie ruchu pieszego z miasta,

2. pobudowanie pieszej obwodnicy miasta,

3. wprowadzenie systemu certyfikacji "auto śródmiejskie" - główne cechy auta śródmiejskiego: dwuosobowe, silnik minimum 2000 cm sześciennych, zużycie paliwa nie mniejsze niż 14 litrów/ 100 km w cyklu miejskim,

4. wyposażenie obwodnicy w wypożyczalnie samochodów posiadających certyfikaty "auto śródmiejskie" zezwalające na wjazd do centrum miasta,

5. wprowadzenie zakazu poruszania się rowerem po mieście, w celu zwiększenia poczucia bezpieczeństwa kierowców, którzy dzięki temu nie będą przeżywali stresów związanych z możliwością porysowania lakieru przez nieuważnych rowerzystów,

6. zakazu poruszania się obrębie śródmieścia więcej niż dwu osób w samochodzie,

7. wprowadzenie systemu dopłat dla pojazdów indywidualnych, których właściciele spełnią wymogi zw. z certyfikatem auta śródmiejskiego,

8. wprowadzenie tzw. "aucikowego" w kwocie 5000 złotych za drugi i każdy następny samochód jednego właściciela używany w obrębie śródmieścia i posiadający certyfikat "auto śródmiejskie".

Jestem głęboko przekonany, że ten pakiet procywilizacyjnych zmian, sprawi, że Bydgoszcz bardzo szybko dołączy do światowych miast o najwyższym poziomie rozwoju. Z radością będę też obserwował jak w centrum miasta, w miejsce brzydkich i niekształtnych ludzi, zwłaszcza niezdrowo i nieanatomicznie powyginanych na rowerach, pojawią się lśniące i piękne samochody. Wówczas już tylko krok pozostanie do likwidacji chodników, przejść dla pieszych (duża oszczędność na sygnalizacji) oraz trawników, parków i skwerów (kolejne etapy oszczędności). W niedługim czasie w miejsce nielicznych ogródków piwnych, nikomu niepotrzebnych, będą mogły powstać małe stacje benzynowe, a na płycie starego rynku będzie można zlokalizować wielki automarket-drive.

Raz jeszcze dziękuję za pracę organiczną nad rozwojem miasta, rozpoczętą likwidacją zakazów postojów w mieście oraz utrzymaniem zakazu ruchu dla rowerzystów na ulicy Gdańskiej.
wdzięczny
____________

Karol Zamojski, członek rady koła bydgoskiego Zielonych 2004
Tekst pochodzi z bloga Karola Zamojskiego - Bydgoszcz Znaczy Razem

wtorek, 7 września 2010

Powołaliśmy koło bydgoskie Zielonych 2004

W sobotę, 4 września 2010 roku, powołaliśmy bydgoskie koło Zielonych 2004. Podczas spotkania założycielskiego wybrano władze koła. W Zielonych na każdym szczeblu obowiązuje parytet, dlatego mamy przewodniczącą - Emilię Walczak oraz przewodniczącego, którym został Paweł Fischer-Kotowski. Jako skarbnika wybrano Jacka Michałka. W skład Rady Koła weszła także Marta Megger oraz Karol Zamojski.

Więcej informacji o nas oraz program Zielonych 2004 znajdziesz na naszej stronie internetowej www.bydgoszcz.zieloni2004.pl. Zielona rewolucja w drodze!