czwartek, 18 listopada 2010

Jestem kobietą, więc startuję


Joanna Szweda, Krytyka Polityczna: Co skłoniło cię do wzięcia udziału w wyborach do Rady Miasta Bydgoszczy?

Emilia Walczak*: Obserwuję kwestię wyborów samorządowych od dawna, od frontu i zza kulis, i wszędzie widzę poklepujących się po plecach facetów, każdy każdemu coś załatwia w zamian za coś, i tak wzajemnie się adorują w kółko. Tak wygląda bydgoska arena „polityczna”. Nawet jeżeli w wyborach startują moi rówieśnicy, koledzy z podstawówki czy liceum, to i tak zaczynają mieć wymalowane na twarzy kolesiostwo. Ruszyłam do wyborów, bo jestem kobietą, bo chcę, żeby było nas więcej na szczeblach decyzyjnych, żeby polityka miała bardziej cywilizowaną twarz (śmiech). Oczywiście nie mam tu na myśli rozwoju sytuacji à la „Ja, prezydenta” Hanny Samson. Marzy mi się po prostu równowaga. No i równość szans, ale to dopiero musimy sobie my, kobiety, wywalczyć, żeby łatwiej było siostrom w przyszłości. Tak, jestem feministką i nie boję się do tego przyznawać publicznie. Jeśli trzeba będzie, przyznam się też do innych rzeczy (śmiech).

Co chcesz zmienić?

Oblicze polityki – to po pierwsze. Jeśli uda mi się przyczynić do tego, że nasza lokalna polityka będzie miała twarz bardziej ludzką, to będzie to naprawdę wiele. Nie chciałabym jak mantry powtarzać postulatów wyborczych ludzi związanych z młodą lewicą, jak przedszkola, żłobki, ogródki jordanowskie, wspólna przestrzeń, wspieranie inicjatyw służących budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, pełnomocnik do spraw równego traktowania, ścieżki rowerowe, tani i bezpieczny transport publiczny. Ale tak się składa, że nie są to postulaty wyssane z palca albo z jakiegoś innego organu, ale te realne potrzeby mieszkańców. Zapewne nie wszystkich, bo ktoś chciałby więcej „orlików”, ktoś inny, żeby więcej kasy z Unii wyciągać na infrastrukturę drogową – ale to już się dzieje. Czas usłyszeć innych: samotne kobiety z dziećmi, ludzi gorzej sytuowanych, mniejszości seksualne. Lista tych grup i ich potrzeb jest znacznie dłuższa. Na miarę możliwości chciałabym pomagać te potrzeby spełniać.

Jakie problemy twojego miasta są najważniejsze, najpilniejsze?

Myślę, że właśnie kwestie, o których wspominałam przed chwilą: przedszkola, żłobki itd. Zresztą to nie tylko problem Bydgoszczy. Ale można go rozwiązać na poziomie lokalnym, wypracować jakieś nowe rozwiązania. Jest też sprawa, może nie tak paląca, bo niebędąca jakoś szczególnie „blisko życia”, ale aktualna. Chodzi mi o stan bydgoskiej kultury. Tak się składa, że ukończyłam studia kulturoznawcze i to wciąż skłania mnie do myślenia o tym, jaka jest kultura. A w Bydgoszczy znajduje się ona w jakimś tragicznym instytucjonalnym klinczu, raz ściśnięta w kole wzajemnej adoracji starych wyjadaczy, raz rozszarpywana przez tychże wyjadaczy, którzy, skłóceni, mają swoje własne wizje tego, jak powinna wyglądać „kultura”. Ostatnio jechałam autobusem i zobaczyłam billboard jakiegoś lokalnego polityka, reklamującego się hasłem, że „kultura po pierwsze” czy coś w tym stylu. I już wiedziałam, jaką kulturę pan ma na myśli: kulturę z siwą brodą. Czyli nic nowego. Ja takiej kultury nie chcę.

Emilia Walczak - z wykształcenia kulturoznawczyni (UAM), z powołania aktywistka społeczna. Przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004, członkini Krajowego Sądu Koleżeńskiego. W Bydgoszczy współkoordynuje (wraz z Michałem Schmidtem) działania Klubu Krytyki Politycznej. Członkini Stowarzyszenia Lambda Bydgoszcz. Do Rady Miasta Bydgoszczy startuje z KWW Grażyny Ciemniak (Lista nr 22, Okręg 5, Miejsce 9).

wtorek, 16 listopada 2010

W Collegium Medicum dyskutowano o in vitro

„Prof. Bogdan Chazan, dyrektor Szpitala św. Rodziny w Warszawie, porównał medycynę do weterynarii. Stwierdził, że w klinikach pracują technicy weterynarii, którzy hodują ludzi tak jak zwierzęta. - Lekarz powinien być obrońcą słabszych, a ginekolog wykonujący in vitro jest twórcą, selekcjonerem i producentem - mówił” („Gazeta Wyborcza”, 8.11.2010: „Medycyna jak weterynaria. Lekarze grożą in vitro”).

Czy była to konferencja bioetyków, zoologów, mikrobiologów? Jeżeli wg Pana Chazana w laboratoriach człowieka się hoduje, selekcjonuje i produkuje, to czy jest to jeszcze człowiek? Słowa Pana Bogdana Chazana wywołują skojarzenia raczej z estetyką. Skoro podczas debat w poważnym Collegium Medicum panuje taka dowolność, pójdźmy więc w estetykę. Czy róża zachowa swoje piękno, jeśli wyhodujemy ją w szklarni? Czy ta rosnąca dziko jest „prawdziwsza”? Może należałoby przenieść dyskusję do auli Akademii Sztuk Pięknych? Bo jeśli na tę konferencję zaproszono jeszcze osoby duchowne, posiadające, nie przeczę, odpowiednią wiedzę, kompetencje, by wypowiadać się o życiu pozagrobowym, czy inaczej, pozaziemskim, to dlaczego nie wysłano zaproszeń do estetów?

Kiedy zaczyna się człowiek? Czy to kwestia wyboru odpowiedniej ideologii? Pozostając w obszarze dyskursu estetycznego, sparafrazuję wiersz „Widok z ziarnkiem piasku” Wisławy Szymborskiej:

Zygota sama siebie nie widzi.
Bezbarwnie i bezkształtnie,
bezgłośnie, bezwonnie
i bezboleśnie jest jej na tym świecie.

Prekursor zabiegów in vitro, prof. Marian Szamatowicz, w wywiadzie dla „Dziennika” z 28.11.2007 r., pt. „Darmowe in vitro to więcej polskich dzieci”, stwierdził, że w ciągu 20 lat udało się jemu i jego zespołowi powołać na świat ok. 2 tys. dzieci. Może więc należałoby spytać tych róż, przepraszam, tych dzieci, czy czują się zdrowe, jakie książki czytają, jakie zabawy lubią, jaki zawód wybrały? Może ktoś został ekonomistą, może estetą, etykiem, ślusarzem, lekarzem, księdzem?

Michał Schmidt, członek koła bydgoskiego Zielonych 2004

środa, 10 listopada 2010

Miasto to nie firma. Co powie władza?

(Kultura miejska a partycypacja społeczna)

Zaproszona przez Michała Tabaczyńskiego do Teatru Polskiego w Bydgoszczy na konferencję o bydgoskiej kulturze, do bloku tematycznego „partycypacja społeczna”, zaczęłam zastanawiać się, o czym by tu poopowiadać, aby nie utonąć w nic niewnoszących w nasz żywot teoretycznych dywagacjach. Po krótkim namyśle postanowiłam pomówić więc o dobrych praktykach i tym samym zaplanować dla słuchaczy krótką wycieczkę do Berlina i powrót do Bydgoszczy przez Poznań (z ominięciem fragmentów tak zwanej „autostrady|” A2).

Dobra praktyka nr 1: Berlin, Kunsthaus Tacheles


Berlin, Kunsthaus Tacheles (fot. Emilia Walczak, sierpień 2009)


Zbudowany w latach 1907-1908, sławny dziś w środowiskach kultur oporu, budynek przy Oranienburger Straße w Berlinie, początkowo pomyślany był jako dom towarowy. Następnie mieściło się w nim centrum wystawiennicze pewnej niemieckiej spółki teleenergetycznej (wówczas budynek częściowo strawił pożar). Później dzisiejszy Tacheles służył nazistom. Doznał uszczerbków podczas wojen światowych, następnie niszczał, niszczał, niszczał, aż w końcu zaplanowano jego wyburzenie (w tym miejscu miała przebiegać droga). Aż tu nagle, w 1990 roku, na dwa miesiące przed planowaną detonacją, grupa Künstlerinitative Tacheles (Inicjatywa Artystyczna Tacheles) okupuje budynek i... przejmuje go.

Zostaje przeprowadzony remont, wykonana ciekawa aranżacja wnętrza i zewnętrza. Dziś mają tu dla siebie miejsce artyści i aktywiści. Funkcjonują kawiarnia, kino, jest przestrzeń wystawiennicza, miejsce na występy teatralne i performance; są pracownie artystyczne. Będąc w Berlinie, nie można tego miejsca pominąć. Koniec, kropka.

Dobra praktyka nr 2: Poznań, skłot Rozbrat

Latem 1994 roku poznańscy skłotersi zajmują barak przy upadłej hurtowni przy ulicy Pułaskiego. Zakładają coś w rodzaju domu opartego na idei komuny wolnościowej – razem gotują, wspólnie spędzają czas i tak dalej. Wiadomo. Wkrótce, stopniowo, zaczynają podejmować działania mające kreować i wspomagać skłot poprzez działalność zarobkową: organizują koncerty, pokazy filmowe, dyskusje, przedstawienia teatralne, prowadzą bibliotekę i własne wydawnictwo (dziś także gotują obiady dla bezdomnych i prowadzą bezpłatny warsztat rowerowy). Tak powstaje swoiste alternatywne centrum kulturalno-społeczne. Przychodzi jednak czas złowrogi. W listopadzie 2009 roku komornik (kimkolwiek on jest – wyobraźmy sobie w to miejsce np. Andrzeja Chyrę ;-)) postanawia zlicytować obiekt. Początkowo za 6 milionów złotych, następnie za 3,9 (na pierwszą licytację nie stawił się nikt, trzeba było obniżyć stawkę). Skłotersi organizują demonstrację. Stawia się na nią półtora tysiąca poznaniaków. Później drugą, równie liczną, pod hasłem: „Miasto to nie firma. Rozbrat zostaje!”. No i Rozbrat został. Na razie…

Hasło było reakcją na propozycję prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego względem skłotu i skłotersów: lokal zastępczy oraz działalność gospodarcza w ramach trzeciego sektora…

„Zdewastowane szopy bez dachu, jakieś ruiny” – powiedział o zaproponowanym budynku Jarosław Urbański z Rozbratu po wizji lokalnej („Gazeta Wyborcza Poznań” z 17.07.2010)*. Ale bardziej niż szopy razi tu propozycja podłączenia skłotersów-anarchistów do „systemu”. To wynik totalnego niezrozumienia prezydenta Poznania tego, czym jest, czym powinna być różnorodność kulturowa miasta.

Rozbrat to kwestia sporna, na pewno – anarchiści są poza „systemem”, tym samym poza prawem, bezsprzecznie mogą być solą w oku co poniektórych. Ale, jak pokazuje przykład Kunsthaus Tachles, tego typu ostoje kultury niezależnej są w mieście potrzebne (w przypadku Rozbratu: 2 x 1,5-tysięczne demonstracje = co najmniej 1,5-tysięczne zapotrzebowanie). Stanowią jaskrawy punkt na kulturalnej mapie miasta i sprawiają, że możemy mówić o wyżej nadmienionej różnorodności, a nie o jakimś instytucjonalnym szarym monolicie.

Swoją drogą, jak wiemy, wspomniany wyżej prezydent Ryszard Grobelny wsławił się w 2005 roku zakazem Marszu Równości w „swoim” mieście. Marszu Równości, a więc demonstracji, bez której w żadnym wypadku nie możemy mówić o demokracji, i demonstracji będącej publiczną reprezentacją zjawiska „(sub)kultury gejowskiej” – bo coś takiego przecież istnieje, ale o to najlepiej zapytać Michałów Witkowskiego lub Tabaczyńskiego).

I tu powoli klaruje się pytanie natury politycznej o Bydgoszcz: czy, a jeśli tak, to jak mogłoby u nas funkcjonować centrum kultury niezależnej, oparte na idei skłotu na przykład, usytuowane w przejętym pustostanie, jakich jest przecież wiele – nawet w samym centrum miasta (choćby hala, gdzie niegdyś mieścił się klub Propaganda, na bydgoskiej Wenecji). Trawestując słowa piosenki Natalki Kukulskiej: „Co powie władza? (czy znów się wykręci, czy dziecko zniechęci, czy nie?)”.

* W miejscu tym w 2008 roku kilkunastoletni chłopak skrępował taśmą bezdomnego mężczyznę. Ten, pozostawiony samemu sobie, zmarł z zimna. Atrakcyjna miejscówka, nie ma co...

Emilia Walczak, przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004

poniedziałek, 8 listopada 2010

Oczyszczalnia ścieków Kapuściska

Moi sąsiedzi

Oczyszczalnia ścieków Kapuściska

"Czyste" ścieki wypływają z oczyszczalni




W drodze do Wisły



W Wiśle



Sądząc po kolorze i zapachu, "pomocną dłoń" wyciągnęły Zakłady Chemiczne - główny współudziałowiec Spółki Wodnej "Kapuściska".

Jacek Michałek