środa, 29 czerwca 2011

Wolontariat dla demkracji, wolontariat dla Bydgoszczy

8 lipca w Bydgoszczy ma się odbyć impreza pod nazwą „Wolontariat dla demokracji” (pierwotnie „Wolontariat dla Europy”). Wydarzenie to ma inaugurować w województwie kujawsko-pomorskim przewodnictwo Polski w Radzie Unii Europejskiej i zgromadzi ponad 150 uczestników i uczestniczek z całej Unii.

Na wydarzenie składa się konferencja w Operze Nova oraz prezentacja bydgoskich organizacji pozarządowych na Starym Rynku.

O tym, że takie wydarzenie odbędzie się w Bydgoszczy, dowiedzieliśmy się z lokalnych mediów, które donosiły o tym już w lutym bieżącego roku. Na stronach Urzędu Miasta informacja o tej konferencji znalazła się dopiero w połowie czerwca, do bydgoskich organizacji do dziś nie dotarł żaden mail informujący o tym wydarzeniu.

Dwa tygodnie temu rozesłano pocztą (zwykłym listem, bez potwierdzenia odbioru) zaproszenia do 60 bydgoskich organizacji. Każda może zgłosić do udziału w konferencji w Operze jedną reprezentującą je osobę. Będzie to udział raczej bierny, choć podobno będzie można zabrać głos w dyskusji. Formularz zgłoszeniowy nie jest dostępny na stronach Urzędu Miasta, nie został rozesłany na maile (w ogóle nie ma rejestracji online – dołączony do zaproszenia formularz zgłoszeniowy należy wypełnić, zeskanować i dopiero wtedy przesłać na maila do UM…), więc tylko zaproszone 60 organizacji o zgłaszaniu wie i będzie mogło w konferencji brać udział.

Kwestia prezentacji na Starym Rynku – zaproszono tylko 10 (słownie: dziesięć) bydgoskich organizacji... Dlaczego tak mało? Bo na ogromnym Starym Rynku stoi ogródek piwny, którego nie usuną do końca wakacji i w związku z tym, według Urzędu Miasta, tylko 10 organizacji się zmieści... A sposób wyboru tych szczęśliwców? Są dwie wersje; koordynator tej części konferencji z rozbrajającą szczerością przyznał, że wybrał magiczną „10” według własnego uznania, a jego wybór zatwierdziła Rada Działalności Pożytku Publicznego (perypetie jej powstawania to inna, też ciekawa historia... W każdym razie organizacje też nie zostały w żaden sposób poinformowane, ze Rada się w końcu uformowała). Koordynatorka całego wydarzenia twierdzi jednak, że wybrano te organizacje, które mają najwięcej wolontariuszy/ek i generalnie zaproszono tylko te, które z wolontariatem mają coś wspólnego. Nadmieńmy, że baza NGO-sów dostępna na portalu ngo.pl podpowiada, że w samej tylko Bydgoszczy istnieje 186 fundacji oraz... 937 stowarzyszeń (a to i tak tylko te zarejestrowane na ngo.pl). Wśród nich, według Urzędu Miasta, jedynie 10 ma cokolwiek wspólnego z wolontariatem, 60 będzie miało zaszczyt robienia sztucznego tłumu w Operze, a reszta nawet na to nie zasługuje…

Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że jednym z punktów oficjalnego programu imprezy jest prezentacja projektu jednej z bydgoskich fundacji, która – cóż za przypadek! – ma swojego przedstawiciela w Radzie Działalności Pożytku Publicznego. Dlaczego akurat ta i tylko jedna organizacja została tak wyróżniona?

Uważamy, że sposób organizacji tej imprezy stoi w sprzeczności z ideami demokracji i społeczeństwa obywatelskiego, które promować ma ta impreza. W jej przygotowanie postanowiono włączyć tylko kilka organizacji, wybranych odgórnie, według niejasnych kryteriów, w sposób nietransparentny, co pogłębia podział – i tak już zdezintegrowanego – bydgoskiego trzeciego sektora. W sposób niejasny i niesprawiedliwy wartościuje się w Bydgoszczy pracę poszczególnych fundacji i stowarzyszeń. Nie ma przepływu informacji ani dialogu między władzami naszego miasta a przedstawiciel(k)ami NGO-sów, bo Urzędowi Miasta na tym zupełnie nie zależy.

Koło bydgoskie Zielonych 2004

środa, 11 maja 2011

Zapraszamy na Bydgoskie Dni Różnorodności!

Członkinie i członkowie bydgoskiego koła Zielonych 2004 od samego początku aktywnie angażują się w przygotowania do Bydgoskich Dni Różnorodności. W tym roku w ramach mini-festiwalu BDR odbędą się dyskusje nt. edukacji antydyskryminacyjnej w szkołach i obecności osób LGBT w kościele, w programie znalazła się także Żywa Biblioteka i - w punkcie kulminacyjnym - Dzień Milczenia. Do Bydgoszczy przyjadą także Marta Konarzewska i Piotr Pacewicz, autorka i autor "Zakazanych miłości", a goście z PLUS Mannheim - organizacji LGBT z miasta partnerskiego Bydgoszczy - opowiedzą o swojej działalności w Niemczech.

Gościem honorowym będzie dr Gerhard Schick, niemiecki działacz LGBT i zielony deputowany Bundestagu z Badenii-Wirtembergii.

Poniżej publikujemy program Bydgoskich Dni Różnorodności 2011. Więcej informacji można znaleźć na profilu wydarzenia na Facebooku.

piątek, 13 maja 2011
godz. 17.00 - “Szkoła (nie)dyskryminacji?” - debata z zaproszonymi gośćmi
miejsce: Teatr Polski Bydgoszcz, Al. Mickiewicza 2
godz. 21.00 - impreza w Red Art, ul. Dworcowa 72

sobota, 14 maja 2011
godz. 13.00 - “Zakazane miłości” - spotkanie z Martą Konarzewską i Piotrem Pacewiczem
miejsce: Klub Mózg, ul. Gdańska 10
godz. 15.00 - Marsz Milczenia
ruszamy spod Teatru Polskiego w Bydgoszczy
godz. 17.00 - “Poza mną wszyscy są inni” - prezentacja projektu stowarzyszenia PLUS Mannheim
miejsce: Teatr Polski Bydgoszcz, Al. Mickiewicza 2

niedziela, 15 maja 2011
godz. 12.00 - Żywa Biblioteka
miejsce: Klub Mózg, ul. Gdańska 10

poniedziałek, 16 maja 2011
godz. 18.00 - “Kościół miejscem homofriendly?” - Spotkanie z ks. Tomaszem Puchalskim, prezbiterem Reformowanego Kościoła Katolickiego w Polsce

środa, 4 maja 2011

Psia polityka

Problem z psimi nieczystościami na chodnikach i trawnikach to problem dotyczący wszystkich polskich miast, z którym zdecydowanie trzeba walczyć. W Bydgoszczy walka ta niestety przerodziła się nie w walkę z psimi odchodami, ale… z samymi psiakami i ich właściciel(k)ami.

Spacery po Fordonie z Billem, moim 5-letnim labradorem, coraz częściej stają się dla nas źródłem nie odpoczynku i relaksu, ale stresu i nerwów.  Mimo tego, że zawsze sprzątam po swoim psiaku  – już nie raz zostałam skarcona za to, że mimo iż sprzątnęłam, to nie powinnam pozwolić, aby mój pies załatwiał się akurat w tym miejscu  – bo „pod moim oknem” (czyli przynajmniej dobrych kilkanaście metrów od ściany budynku), bo to za ładna trawa, bo tu ludzie chodzą, bo w pobliżu jest kościół (autentyczna uwaga, którą zdarzyło mi się kiedyś usłyszeć). Dochodzi do tego, że niektórzy mieszkańcy i mieszkanki mojego osiedla urządzają dosłownie dzikie awantury osobom spacerującym z psami o to, że mają czelność przechodzić z psami chodnikiem „pod ich oknami”, bo osiedla mieszkaniowe to nie jest miejsce na psy, które powinny przecież być poprzywiązywane do bud na wsiach, bo tylko tam jest ich miejsce…

Walka z psimi nieczystościami przerodziła się więc w walkę z posiadaniem psów w ogóle. I niestety wiele osób jedyny sposób na czystość w mieście widziałaby w prawnym zakazaniu posiadania psów w miastach…

W Bydgoszczy brakuje przemyślanek psiej polityki. Ba!, brakuje jakiejkolwiek psiej polityki! Dla mnie bowiem akcja „Pokaż klasę – sprzątaj po swoim pupilu”, która ogranicza się do drukowania plakatów i wystawianiu tabliczek informujących o tym, że należy sprzątać po swoim psie to nie jest coś, co zasługuje na miano miejskiej, psiej polityki. No tak – są jeszcze darmowe torebki na psie odchody. Szkoda tylko, że w Fordonie, w końcu największej dzielnicy, bydgoskiej sypialni,  dystrybutorów z woreczkami nie uświadczymy. Podobnie jest z koszami, do których można nieczystości wyrzucić – jest ich stosunkowo niewiele i są rozmieszczone bardzo nieregularnie. Psia polityka w Bydgoszczy to także wysokie kary nie tylko dla osób niesprzątających po swoich pupilach, ale także dla strażników miejskich, którzy czystości w swoim rejonie nie dopilnują.

Prawdziwa psia polityka powinna opierać się nie na karach, ale na edukacji. Powinna uczyć właścicieli odpowiedzialności za swoich czworonożnych przyjaciół. Powinna też uwrażliwiać ich na psie potrzeby i pomóc w ich spełnianiu (choćby w Poznaniu wydzielono w wielu parkach miejsca, gdzie można spuścić swojego psa ze smyczy, wprowadzono obowiązkowe i bezpłatne chipowanie psów, miasto wydaje publikacje z poradami dla właścicieli i mapami wspomnianych wcześniej miejsc, gdzie psiaki mogą się swobodnie wybiegać). Wszystkich mieszkańców i mieszkanki powinna natomiast uczyć tego, że psy to też obywatele i obywatelki naszego miasta, którzy mają prawo do korzystania (oczywiście na określonych warunkach) z przestrzeni miejskiej. Taka uwrażliwiająca psia polityka pomoże nie tylko w pozbyciu się problemu niesprzątniętych psich kup, ale także nauczy ludzi empatii w stosunku do zwierząt i uświadomi, że są to żywe istoty, nasi sąsiedzi i sąsiadki, którzy mają swoje prawa i obowiązki, jak każde z nas. Ten aspekt powinien być szczególnie ważny w czasach, kiedy coraz częściej dochodzi do bestialskiego traktowania (bicia, głodzenia, maltretowania i mordowania „dla zabawy”) zwierząt.

Marta Megger

sobota, 9 kwietnia 2011

Bruski stawia na gospodarkę, a Zieloni - na ludzi

Rafał Bruski, prezydent Bydgoszczy, podsumował na łamach "Gazety Wyborczej" pierwsze sto dni swojego urzędowania ("Stawiam na gospodarkę"). Na tekst Bruskiego, także na łamach gazety, odpowiedziała Marta Megger z bydgoskiego koła Zielonych:

"Nowoczesne miasto to nie tylko tramwaj do dworca, galerie handlowe, aquapark i wszelkie inne inwestycje. Żadna z tych rzeczy nie zatrzyma mnie w Bydgoszczy. Gdzie inwestowanie w ludzi? W kapitał społeczny? Gdzie troska o rozwój społeczeństwa obywatelskiego?"

czwartek, 17 marca 2011

Bolączki mieszkanki Jarów

Od przeszło roku mieszkam na Jarach. Od czterech miesięcy mam psa. Od jakiegoś czasu chodzimy na spacery do parku Księżycowego. Fajne miejsce, pomyślałam ostatnio. Zróżnicowany krajobraz, faktycznie: iście „księżycowy”. Staw. Jest boisko do kosza i stół do ping-ponga na stałe. Na wiosnę będzie gdzie spalać kalorie. Jest też plac zabaw dla dzieci, z kolorowymi drewnianymi urządzeniami przeróżnymi – czymś w rodzaju toru przeszkód. Huśtawki. Słowem, miejsce przyjazne. Aż pewnego ranka dokonałam tam odkrycia makabrycznego. W parku ktoś zorganizował sobie ognisko, a jako podpałka posłużyła mu… część urządzeń z placu zabaw i opony samochodowe, pierwotnie zapewniające bezpieczeństwo przy zabawach na huśtawkach. Zdjęcia poniżej.


Zastanawiam się, jak można coś takiego zrobić dzieciakom. Czy istotnie tor przeszkód komuś… przeszkadzał? I jak to jest, że ktoś spokojnie „bawił” się przy tym ognisku? Gdzie byli wtedy stróże prawa? No cóż, zostawmy to, patrolu policji czy straży miejskiej NIGDY na Jarach nie widziałam. Patrolowanie okolic Zespołu Szkół Mechanicznych mogłoby wszak być dość ryzykowne. Ale przecież wokół parku są domy – czy NIKT NIC nie widział? Społeczeństwo obywatelskie? Ekhm, a co to takiego? Kiedy mieszkałam na Wyżynach, nieraz smutno konstatowałam: mieszkańcy i mieszkanki tego osiedla mają wszystko „gdzieś. Ale mieszkańcy i mieszkanki Jarów mają wszystko najwyraźniej DOKŁADNIE TAM. Dodatkowo świadczy o tym niedawna wiadomość o problemach z wyłonieniem Rady Osiedla Wilczak-Jary, wynikających z braku chętnych do zasiadania w niej. Cóż, to nie rada miasta, tu nikt diety radnego nie dostanie (z wyjątkiem przewodniczącego rady). Po cóż więc się starać, po co robić cokolwiek…

No, zobaczymy, jak to z tą radą osiedla i samym osiedlem będzie. Póki co, wybieram się na konsultacje społeczne na temat: Czy jesteś za celowością powołania Rady Osiedla Wilczak-Jary? Ciekawe, czy ktoś jeszcze oprócz mnie przyjdzie…

Cdn.

Emilia Walczak

wtorek, 8 marca 2011

Chcemy równości płci. W Bydgoszczy też!

Stanowisko koła bydgoskiego Zielonych 2004
z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet

W związku ze zbliżającym się Międzynarodowym Dniem Kobiet bydgoskie koło partii Zieloni 2004 pragnie zwrócić uwagę mieszkanek i mieszkańców Bydgoszczy na temat nierówności między kobietami i mężczyznami w naszym mieście oraz zaapelować do prezydenta i Rady Miasta Bydgoszczy o pilne podjęcie działań zmierzających do poprawienia tej sytuacji.

Równość płci jest gwarantowana w Polsce przez art. 33 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej, który stanowi w pierwszym punkcie: „Kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym, społecznym i gospodarczym”. Niestety, przyjmujemy z ubolewaniem, że równość ta kończy się jedynie na gwarancjach, które nie są respektowane przez państwo, w tym władze bydgoskiego samorządu lokalnego.

Sytuacja kobiet jest gorsza niż sytuacja mężczyzn, a nierówności społeczne narastają – feminizacja ubóstwa powoduje, że i tak postawione w gorszej sytuacji kobiety cierpią jeszcze bardziej. Brak odpowiedniej reprezentacji politycznej kobiet dodatkowo utrudnia podjęcie działań, które mogłyby zmienić tę sytuację.

- Chcemy, aby władze Bydgoszczy zauważyły ten problem – mówi Paweł Fischer-Kotowski, przewodniczący koła bydgoskiego Zielonych 2004. – Chcemy, żeby w końcu także nasze miasto zaangażowało się w działania zmierzające do wyrównania sytuacji kobiet i mężczyzn. Bydgoszcz nie jest wyspą i ten problem dotyczy także nas, podczas gdy władze miasta zachowują się, jakby nie istniał. Oczekujemy konkretnych deklaracji od radnych i prezydenta.

- W ubiegłym roku w okolicach Dnia Kobiet lokalne media podniosły temat parytetów płci na listach wyborczych, wówczas jeszcze dosyć „świeży”. Odpowiedzią ze strony ówczesnej ekipy rządzącej był wywiad udzielony bodajże „Expressowi Bydgoskiemu”, okraszony wesołym zdjęciem uśmiechniętych polityków i polityczek, mówiących, że parytety nie są potrzebne, wszystko jest super, a w ratuszu i tak jest u nas więcej pań, więc o co chodzi. Od nowych władz miasta oczekiwalibyśmy jednak czegoś więcej. To dobry moment, by pomówić o zmianach, oczywiście mam na myśli rozmowę uwzględniającą partycypację społeczną, a nie odbytą w zaciszu gabinetów. Dobrze było by zaprosić do rozmów również lokalne organizacje zajmujące się kwestiami równościowymi – mówi Emilia Walczak, przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004.

Dlatego domagamy się, aby:
- Rafał Bruski, Prezydent Miasta Bydgoszczy, powołał, w porozumieniu ze środowiskiem organizacji pozarządowych oraz mieszkankami i mieszkańcami miasta, pełnomocnika lub pełnomocniczkę ds. równego traktowania – osobę, która będzie stała na straży równości w naszym mieście i która doprowadzi do sytuacji, w której zasada równości płci jest przestrzegana w Urzędzie Miasta Bydgoszczy;
- Rada Miasta Bydgoszczy przyjęła Europejską Kartę Równości Kobiet i Mężczyzn w Życiu Lokalnym, opracowaną i zalecaną przez Radę Gmin i Regionów Europy, oraz działała zgodnie z jej zapisami, m.in. promując udział kobiet w życiu publicznym i dbając o to, by środki publiczne były wydawane z uwzględnieniem specyficznych potrzeb kobiet i mężczyzn;
- opracowano, poprzedzony konsultacjami społecznymi, Równościowy Plan Działania.

Zieloni 2004 – koło bydgoskie

Projekt kartki: Grzegorz Laszuk

wtorek, 1 marca 2011

Czy market może ożywić centrum miasta?

Podczas ostatniego posiedzenia Komisji Gospodarki Przestrzennej bydgoskiej Rady Miasta Maciej Grześkowiak (radny, Miasto dla Pokoleń, jeszcze nie tak dawno wiceprezydent – zastępca Konstantego Dombrowicza) przekonywał, że w Bydgoszczy potrzebne są… kolejne galerie handlowe! I nie poprzestał na tym twierdzeniu – według Grześkowiaka markety potrzebne są… w centrum miasta! „Bo ożywiają centrum”.

Radny widzi to następująco: „Małżeństwo pojedzenie do Drukarni, zaparkują pod nią samochód. Żona zajrzy do butików, a mąż wyskoczy do Empiku czy ulubionego kaletnika w bramie przy Dworcowej. Później kupi lekarstwa w aptece »Pod Łabędziem«”. Zaciskając zęby postaram się pominąć podejście do kwestii tego „co mężczyźni”, a „co kobiety”, postaram się pominąć także zupełnie niezrozumiałą aprobatę dla przyjeżdżania samochodem do centrum, żeby odwiedzić centrum handlowe (?!) i skupić się wyłącznie na tym, że Grześkowiak nie ma racji także co do meritum swojej wypowiedzi.

Zaglądająca do butików żona kłóci mi się po prostu z wyobrażeniem męża wyskakującego do „ulubionego kaletnika”. Nie po to żona zagląda do butików, żeby mąż wyskakiwał do „ulubionego kaletnika”! Wszystko jest takie tanie, same promocje, a społeczeństwo się bogaci… Coś się zepsuło? Kupi się nowe! Nie uwierzę, że małżeństwo przyjeżdżające do centrum (samochodem!), żeby wpaść do Drukarni, odwiedza kaletnika. Nie uwierzę. Dlatego przyjechało do centrum handlowego, żeby mieć wszystko pod ręką, w jednym miejscu. I żeby nie chodzić po „ozdobionych” przez psy ulicach, na dodatek jeśli jest zimno i pada deszcz, tylko przespacerować się po pięknie błyszczącej posadzce, kupić nowy, ekstra-tani ciuch u ekspedientki, która mimo marnego grosza z wypłaty, nie ma prawa nawet na moment przestać się uśmiechać. W takiej perspektywie – małżeństwo nie odwiedzi kaletnika. Nawet jeśli jest „ulubiony”!

Na szczęście wizja ta spotkała się z krytyczną reakcją innego radnego, Piotra Króla (Prawo i Sprawiedliwość): „Pójdzie człowiek do Focusa, tam zrobi zakupy, przespaceruje się i zje. [Focus] ożywił śródmieście? Chyba tylko zwiększył ruch na ulicach!”. Celnie. (Chociaż później stwierdził także, że „tylko parkingi są w stanie ożywić centrum” – tylko, że gdyby zamiast Focusa zrobić wielki parking, samochodów byłoby jeszcze więcej).

Dyskusję na ten temat sprowokował najnowszy raport Miejskiej Pracowni Urbanistycznej. Radni porównali liczbę sklepów wielkopowierzchniowych w Bydgoszczy i innych polskich miastach. Z analizy tej wynika, że w Bydgoszczy… „jest jeszcze miejsce na kolejne sklepy”. „Bydgoszcz ma jeden z najniższych poziomów nasycenia marketami w Polsce”. Czy dla bydgoszczanek i bydgoszczan jest to odczuwalne? Czy jest widoczne? Czy jest uciążliwe? Proszę, panowie radni, zapytajcie najpierw ludzi czy potrzebują więcej. Spójrzcie na centrum miasta, które wieczorami wygląda niemal jak Prypeć – miasto w którym mieszkali pracownicy elektrowni jądrowej w Czarnobylu, obecnie opustoszałe. Pustka! Ciemno wszędzie, głucho wszędzie…

Oddajmy znowu głos radnemu Królowi: „Markety tworzą wyrwę w strukturze handlu, niszczą kupców detalicznych (…)”. Czy oby na pewno? Z twierdzeniem tym polemizuje architekt miasta, Piotr Łucka, który widzi sytuację trochę inaczej – duże sklepy mogą jego zdaniem pomóc (!) kupcom: „Długa jest dziś przestrzenią znikąd donikąd. Mogłaby być ożywiona przez niewielkie centrum handlowe. Z miejscami parkingowymi (…)” (on naprawdę tak powiedział, niczego nie przekręciłem!). To jak? Na płycie Starego Rynku pewnie nie uda się niczego wybudować, bo zaprotestują kombatanci. Może w takim razie „odbudujemy zachodnią pierzeję”?

Cała ta dyskusja, która znalazła także odzwierciedlenie w bydgoskich mediach, pokazuje niemoc bydgoskich rajców. Widać problem, ale już brak pomysłów na jego rozwiązanie. Cieszy mnie, że jesteśmy o krok dalej – radni widzą, że centrum „umiera”, co więcej – traktują to w kategorii problemu. Nie mają jeszcze jednak pomysłu jak sobie z tym poradzić. Nieudolne próby (propozycje budowy nowych marketów, ponowna zmiana nawierzchni ulicy Długiej) nie zbliżają nas do poprawienia sytuacji, ale powodują „ruch” i wzbudzają dyskusję wokół tematu. Może w proces decyzyjny zaangażują się w końcu obywatelki i obywatele? Może to szansa na narodziny społeczeństwa obywatelskiego?

Marzy mi się, żeby przespacerować się wieczorem po Bydgoszczy pełnej ludzi – uśmiechniętych, siedzących w ogródkach kawiarni, bawiących się, spotykających się „na mieście” ze znajomymi, odwiedzających małe sklepiki w centrum... Tylko, że do tego potrzeba dobrego prawa, przemyślanej strategii działania, włączenia mieszkanek i mieszkańców w procesy decyzyjne i, co także nie bez znaczenia, zrezygnowania czasami z zysku finansowego na rzecz zysku społecznego. Marzy mi się miasto żywe i europejskie. Zgodzę się nawet, żebyśmy byli miastem „przeciętnym”, ale według europejskich standardów. Nie musimy wyprzedzać innych polskich miast pod względem powierzchni wielkich sklepów, jaka przypada na każdą mieszkankę i mieszkańca. A jeżeli już radni mają taki pęd, żeby wyprzedzać innych w statystykach – skupmy się na przykład na ilości doradców zawodowych (mamy 1,5 etatu doradcy na całe miasto!).

Paweł Fischer-Kotowski

Cytaty użyte w tekście (wypowiedzi Macieja Grześkowiaka, Piotra Króla i Piotra Łucki) zaczerpnięte z tekstu Aleksandry Lewińskiej pt. „Gdzie powinny powstać kolejne bydgoskie markety?”, Gazeta Wyborcza, 22 lutego 2011

sobota, 19 lutego 2011

O (nie)czytaniu

W marcu 2009 roku blisko 6 tysięcy polskich 15-latków(ek) wzięło udział w przeprowadzanych z inicjatywy Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Organization for Economic Cooperation and Development, OECD) w badaniach Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (Programme for International Student Assesment, PISA). Badania te przeprowadzane są co trzy lata (pierwszy raz w 2000 roku), a ich zadaniem jest ocenia umiejętności uczniów i uczennic poszczególnych krajów w zakresie matematyki, nauk przyrodniczych i czytania. Z opublikowanych w grudniu ubiegłego roku wyników (a zaprezentowanych oficjalnie, w kancelarii premiera Tuska kilka dni temu) wyłania się niezwykle pozytywny wizerunek ucznia/uczennicy polskiego gimnazjum, szczególnie jeżeli chodzi o umiejętności czytania. Polska młodzież czyta ze zrozumieniem, potrafi pracować z tekstem i wynajdywać w nim oraz wykorzystywać odpowiednie informacje, radzi sobie z interpretowaniem i argumentowaniem odpowiedzi na pytania dotyczące tekstu. Te umiejętności są na tak wysokim poziomie, że wśród krajów Unii Europejskiej Polska uplasowała się na piątym miejscu (po Finlandii Holandii, Belgii i Estonii). Jednocześnie w porównaniu z pierwszymi badaniami PISA, przeprowadzonymi w 2000 roku, poziom umiejętności związanych zarówno z czytaniem, jak i z naukami przyrodniczymi i matematyką (z tym że poziom umiejętności matematycznych nie zmienił się w ogóle w porównaniu z badaniami z 2006 roku) zwiększył się najbardziej spośród wszystkich krajów należących do OECD. W uznaniu tak dużego postępu postanowiono przedstawić oficjalne wyniki badań z 2009 roku właśnie w Polsce. Ta uroczysta prezentacja danych i wniosków płynących z badań była pretekstem do wykazania i podkreślenia, że, jak to pięknie ujął premier Donald Tusk: „mądre decyzje (na palcach jednej ręki można by było policzyć…), żarliwe podejście do edukacji (to jakiś żart?!) i inwestycje przynoszą efekty (choćby po wyposażeniu szkolnych sal, pracowni i bibliotek, a szczególnie po wynagrodzeniach nauczycieli i nauczycielek, jak i generalnie po funkcjonowaniu polskiego systemu oświaty widać te inwestycje…)”.

W kontekście osiągnięć polskich uczniów i uczennic w badaniach PISA i przechwałek premiera Tuska bardzo ciekawie prezentują się opublikowane w tym tygodniu wyniki przeprowadzonych w listopadzie ubiegłego roku badań Pracowni Badań Czytelnictwa BN we współpracy z TNS OBOP, dotyczących czytelnictwa polskiego społeczeństwa. Wyniki są… druzgocące. Wynika z nich, że 56% Polaków i Polek przez cały zeszły rok nie miało kontaktu z książką (choć częściej po książki sięgają kobiety, bo „aż” 50%, wśród mężczyzn tylko 38%). 46% badanych przyznało, że w przeciągu ostatniego miesiąca nie miało do czynienia z tekstem dłuższym niż 3 strony maszynopisu lub 3 ekrany komputera. Tylko 2% badanych korzystało ze słownika… Najsmutniejsze jest to, że statystyki te dotyczą Polek i Polaków w każdym wieku, z każdym poziomem wykształcenia, pochodzących z dużych miast i ze wsi… Książek nie czyta więc młodzież w szkołach (nawet obowiązkowych lektur, ba! Nawet streszczeń!), nie czytają studenci (co nie jest nawet niepokojące, ale autentycznie przerażające!), nie czytają też osoby z wyższym wykształceniem (czyli po uzyskaniu stosownego papierka nie czują potrzeby dalszego rozwijania się i choćby śledzenia najnowszych ustaleń dziedziny czy nauki, w której się „specjalizują”)…

Czyli czytamy ze zrozumieniem, ale… nie czytamy. Dlaczego? Przede wszystkim polska szkoła nie uczy czytania książek. Przy wszelkich testach sprawdzających umiejętności czytania (jak PISA, czy matura z języka polskiego) pracuje się na krótkich tekstach lub fragmentach dłuższych prac. Uczeń/uczennica ma maksymalnie 3-4 stron tekstu, w którym musi wyszukać określone informacje, opcjonalnie je przetworzyć i zinterpretować. Po drugie – uczniowie i uczennice przygotowywani są właśnie „pod testy”. Są przyzwyczajeni do wyszukiwania słów wytrychów, pewnych kluczy, schematów. Szkoła nie uczy kultury czytania, nie tłumaczy dlaczego czytanie dłuższych tekstów (i to w taki sposób, żeby lekturę kontemplować, a nie nerwowo skakać po akapitach w poszukiwaniu słów kluczy) jest ważne, co nam daje, w jaki sposób może rozwijać nasze słownictwo, zainteresowania. Polska szkoła w tym „uczeniu pod test” zabrnęła już tak daleko, że (mniej lub bardziej wprost) przekonuje uczniów i uczennice, że nawet nie tyle nie trzeba czytać całych lektur, co nawet nie warto tego robić! Bo często znajomość szerszego kontekstu i całego tekstu, którego skromny fragment dany jest na maturze do zinterpretowania, może absolutnie zaszkodzić. Oddalić od modelu odpowiedzi, od wyciągnięcia wszystkiego tylko z tych kilkudziesięciu (czasem wyjętych z kontekstu) zdań. Szkoła nie wyrabia też nawyku czytania. Skoro blisko połowa Polaków i Polek deklaruje, że w ciągu miesiąca nie miała kontaktu z dłuższym niż 3 strony tekstem, oznacza to, że polska młodzież nie czyta nawet streszczeń lektur (ciężko jest mi sobie wyobrazić streszczenie „Lalki” czy „Potopu” na 2 strony…), a poza szkołą czy po zakończeniu edukacji nie szuka nawet takich tekstów, do których jest przyzwyczajona (czyli tych „testowych”, które mają mniej więcej 3 strony).

Powinniśmy absolutnie być dumni z wyników badań PISA, z postępów jakie udało nam się według tych badań osiągnąć w ostatnich latach. Natomiast powinniśmy dostrzec, że praca z krótkim tekstem to nie wszystko. Skąd mamy wiedzieć czy rzeczywiście umiemy czytać, skoro nie czytamy książek? Praca 3-stronnicowymi tekstami powinna pomóc nam w zdobyciu narzędzi, które wytwarzamy po to, aby móc czytać książki właśnie. Czytanie krótkich tekstów nie jest zatem celem, a jedynie środkiem jeżeli chodzi o naukę czytania. Skoro mamy już te narzędzia – wystarczy „tylko” nauczyć się z nich korzystać, co myślę uznane może zostać za mądrą decyzję, żarliwe podejście do edukacji i inwestycję przynoszącą efekty.

Marta Megger

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Polowanie na czarownice: wieszają psy. Felieton przewrotny

Ostatnio zauważyłam u siebie takie, powiedzmy, zjawisko. Szybko nadmienię, iż słowo „zjawisko” odnajduję tu jako najbardziej adekwatne do zaistniałej sytuacji - chciałam z początku napisać „prawidłowość”, lecz nie wiem, czy nie mam w tym miejscu do czynienia raczej z pewną nieprawidłowością; aberracją, zwyrodnieniem. A chodzi o przyczepność. A raczej jej brak, tudzież postępujący zanik, objawiający się na dwu płaszczyznach (choć, przyznam, tu również nie mogę mieć żadnej pewności co do tego, czy nie chodzi raczej o jakąś równię pochyłą, w niewiadomym kierunku pochyloną, niżeli płaszczyznę horyzontalną, jaką P.T. Czytelnik miał zapewne przed chwilą przed oczami). Znaczne osłabienie przyczepności na płaszczyźnie (równi pochyłej) fizycznej, jakiego ostatnio boleśnie doświadczam, skutkuje u mnie tym, że dość często się przewracam, także w miejscach publicznych - co, zdaje się, zamortyzowało w końcu tezę wygłaszaną od lat przez rodzinę i znajomych: o moim niezrównoważeniu. To rzutuje, te fizyczne przewrotki, na płaszczyznę (równię; nie mylić z równowagą) psychiczną. A może raczej psychologiczną. Summa summarum, zmagać przyszło mi się ostatnio z własną psychofizyczną przewrotnością, poprzedzoną słabą przyczepnością. Nieczepianie się na płaszczyźnie (równi; bla, bla) psychologicznej zastąpione zostało u mnie znienacka zjawiskiem wtykania szpilek w najbardziej newralgiczne punkty sumienia moich adwersarzy (w przypadku odrzucających tezę o istnieniu wewnętrznego głosu nawołującego do zwykłej ludzkiej przyzwoitości, szpilki wtykam pomiędzy ich zwoje mózgowe, jeśli tylko uda mi się je odnaleźć). Zatem zaznaczam raz jeszcze, dla jasności sytuacji: nie czepiam się, bynajmniej. Próbuję zaledwie akupunktury - która i tak nie stanowi pełnoprawnej metody leczniczej, więc zapewne na niewiele zdadzą się te moje tu próby uzdrowienia sytuacji, związanej z...

No właśnie. Cała sprawa może wydać się dość śmierdząca. Przy czym źródło brzydkich zapachów jest zupełnie gdzie indziej, niż się wszystkim może zdawać. A zdawać się może, bo ktoś z góry wielkim palcem wskazał winnego, wroga. Według Wielkiego Palca winne i wrogie są psy. No i walka z psimi kupami na całej linii trwa. Ale polega ona głównie na zrzędzeniu, czepianiu się: śnieg stopniał i wyszły na wierzch bogate pokłady kup; to nie psy, to świnie, a fe. I: co za okropni niesprzątający po swoich czworonogach właściciele; to nie ludzie, to wilki, tfu, tfu. A ja widzę na ulicy, zaraz gdy wyjdę z domu, także opakowania po chipsach, sporych gabarytów części samochodowe, jak przedni zderzak czy reflektor, pozostałości po sylwestrowych fajerwerkach, choć już luty za progiem, jakieś szmaty, butelki, zużyte prezerwatywy. Nie, nie mieszkam na wysypisku śmieci, przynajmniej nie w ścisłym znaczeniu tych słów. A więc: czy tylko sprawa kup wyszła na wierzch spod śniegu? No, chyba nie. Tyle że zamiast sięgnąć do faktycznego źródła problemu, czyli braku kultury osobistej naszego społeczeństwa (że tak to szumnie określę) i do słabej jego edukacji w kierunku ekologicznym, projektanci opinii publicznej polują na czarownice. Zamiast wetknąć szpilkę w sumienie społeczeństwa, czepiają się psiego ogona. Ja radzę: plwajmy na tę skorupę kup i zstąpmy do głębi problemu. Jasne, że niesprzątanie po psach jest be, ale śmiecenie też - a o tym się nie trąbi. Potraktujmy sprawę ogólniej, żeby nie rzec: całościowo, kompleksowo.

Mój pies w trakcie spacerów ostatnio strasznie się stresuje, bo mijający nas przechodnie spoglądają w naszym kierunku spode łba, jako na źródło wszelkiego zła, epidemii AH1N1 oraz dziury ozonowej. Głowę dam, że gdyby projektanci opinii publicznej uczynili propagandową akcję skierowaną przeciwko, na przykład, gumom do żucia poprzylepianym do chodników, tak samo spode łba patrzono by na żujących gumę w miejscach publicznych. Etc., etc. Istna psychoza strachu.

Że tak już dosadnie na koniec to określę: Wielki Palec zaczął od pupy strony. W dodatku psiej. A psy są tu akurat Bogu ducha winne.

Emilia Walczak, przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004

niedziela, 9 stycznia 2011

Problem matematyczny

3 listopada 2010 roku ponad 340 tysięcy uczniów i uczennic szkół średnich przystąpiło do opracowanego przez Centralną Komisję Egzaminacyjną egzaminu maturalnego z matematyki. Wyniki są, delikatnie mówiąc, niepokojące. Otóż próg zdawalności (30%) osiągnęło… 64% zdających. W Bydgoszczy spośród ponad 3,4 tys. maturzystów i maturzystek test oblało blisko 900 (czyli ponad ¼).

Czy przygotowany test był zbyt trudny? Było zbyt dużo zadań i zbyt mało czasu by je wszystkie rozwiązać? A może mamy w kraju 36% osób „ze skłonnościami humanistycznymi”, które predyspozycji matematycznych nigdy nie miały, nie mają i mieć nie będą, a obowiązkowa matura skutecznie utrudnia im jedynie życie i spędza sen z powiek?

Problem matematyki nie tylko na maturze, ale generalnie jako przedmiotu nauczanego w szkole jest bardziej złożony i zagmatwany niż wszystkie pozostałe problemy systemu edukacji (a jest ich od groma i jeszcze trochę) razem wzięte. Z jednej strony twórcy i twórczynie programów i priorytetów edukacyjnych doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak ważnym przedmiotem jest matematyka, stąd choćby pomysł jej powrotu (po 25 latach) jako obowiązkowego przedmiotu na maturze. Z drugiej jednak strony są całkowicie świadomi tego, że poziom wiedzy i umiejętności matematycznych u współczesnej młodzieży jest dramatycznie niski. Co w takiej sytuacji robi MEN? Próbuje problem rozwiązać, choć (nie ma tu chyba żadnej niespodzianki…) zabiera się za to w sposób nieudolny, w pierwszej kolejności stopniowo obniżając wymagania przez okrawanie podstawy programowej. Po pierwsze – ciężko uznać obniżanie wymagań za konstruktywny i właściwy sposób rozwiązywania jakichkolwiek problemów, a po drugie stoi to niejako w sprzeczności z motywami wielkiego powrotu matematyki. Dlaczego? Wprowadzenie obowiązkowej matury z matematyki ma w jakimś stopniu przyczynić się do zainteresowania studiami technicznymi, na które wybiera się coraz mniej osób (stąd również pomysły takie jak np. kierunki zamawiane, na których studiowanie łączy się ze specjalnym systemem stypendialnym). Jednak czy obniżanie wymagań zmotywuje młodzież do studiowania kierunków ścisłych, skoro aby móc zacząć takie studia poświęcić trzeba często całe wakacje (a czasem i tego nie wystarczy!) na poznanie wręcz elementarnych zasad matematyki (których nie poznaje się nawet w klasach realizujących rozszerzony program nauczania tego przedmiotu), bez znajomości których po prostu nie da się prowadzić zajęć na pierwszym roku studiów? I skoro uznajemy, że matematyka jest szalenie ważna i że potrzebna jest obowiązkowa matura z matematyki, to jaki jest sens przeprowadzania tego egzaminu na tak żałośnie niskim poziomie, który wiedzy i umiejętności matematycznych w najmniejszym stopniu nie sprawdza? Tym sposobem robimy przecież jeden krok do przodu, a dwa do tyłu…

Problem z matematyką tkwi jednak głębiej. Nie chodzi tylko o to, czego od uczniów i uczennic wymagamy i w jaki sposób ich wiedzę i umiejętności weryfikujemy. Największym problemem jest samo podejście do tego przedmiotu. Szkoła każe wiedzieć, a nie naucza. Zasypuje tysiącem wzorów i algorytmów zamiast tłumaczyć dlaczego i po co, zamiast uczyć logicznego myślenia oraz praktycznego zastosowania matematyki. Najgorsze jest jednak wpajanie uczniom i uczennicom (inna sprawa, że niestety częściej uczennicom…), że ich ewentualne problemy z matematyką wynikają z braku odpowiednich predyspozycji. Że jak ktoś jest „humanistą” to nie ma bata ani sposobu, żeby matematyki się nauczył i ją zrozumiał. I często nauczyciele i nauczycielki uczący w klasach „humanistycznych” mają takie właśnie podejście – „jesteście humanistami i tak tego nie zrozumiecie, nie będę Wam więc tego po dziesięć razy tłumaczyć. Wykujcie się wzorów, zapamiętajcie, że to zawsze robi się tak, tak i potem tak. I tak Wam się to w życiu nie przyda”. A właśnie trzeba tłumaczyć po dziesięć, nawet po dwadzieścia razy (choć inna sprawa to że często dużo materiału a mało godzin lekcyjnych niestety nie pozwala na zatrzymywanie się nad problematycznymi dla danej klasy tematami; brak możliwości elastycznego i indywidualnego dobierania i realizowania programu to również wielki problem)! I właśnie, że wiedza ma nam się w życiu przydać i z pewnością się przyda! Matematyki trzeba uczyć tak, żebyśmy wiedzieli gdzie i w jakiej sytuacji możemy dane twierdzenie wykorzystać! I to, że uczniowie i uczennice są „humanist(k)ami” nie zwalnia ich od umiejętności logicznego myślenia, którego nauczyć ma właśnie matematyka!

Stabilność programowa i określenie jasnych wymagań, które nie będą się zmieniały co dwa czy trzy lata to jedno. Przede wszystkim jednak trzeba uczniów i uczennice motywować do systematycznej pracy, która potrzebna jest przy nauce każdego przedmiotu, ale matematyki szczególnie. Nie można wpajać im, że pewni ludzie po prostu nigdy nie nauczą się matematyki. Nie można obniżać wymagań. Nie można też zabijać naszej wrodzonej ciekawości świata przez bombardowanie dziesiątkami wzorów bez podawania ich praktycznego zastosowania i generalnie bez tłumaczenia skąd, jak i dlaczego. Matematyka ma nam przecież pomóc zrozumieć świat! Ważnie jest również aby nie tworzyć atmosfery końca świata i generalnej paniki w związku z obowiązkową maturą z matematyki. To nie jest narzędzie ucisku „humanistów” (cokolwiek się za tym słowem kryje), bo nikt nie jest zwolniony od logicznego myślenia. A matura powinna być (i miejmy nadzieję, że będzie) skonstruowana tak, aby sprawdzała właśnie wiedzę z jednej strony, ale umiejętność rozumowania przede wszystkim. Trudności i wątpliwości dotyczące samego skonstruowania testu, jaki i również same jego wyniki świadczą o tym, że o takim rozumieniu matematyki chyba się niestety zapomniało…

Niemniej trzymam mocno kciuki za tegorocznych maturzystów i maturzystki. Nie dajcie sobie wmówić, że matematyka to nauka tylko dla wybranych. Pracujcie systematycznie, ale przede wszystkim uwierzcie w siebie i swoją inteligencję, dzięki której królowa nauk okaże się wcale nie taka straszna.

Marta Megger