środa, 10 listopada 2010

Miasto to nie firma. Co powie władza?

(Kultura miejska a partycypacja społeczna)

Zaproszona przez Michała Tabaczyńskiego do Teatru Polskiego w Bydgoszczy na konferencję o bydgoskiej kulturze, do bloku tematycznego „partycypacja społeczna”, zaczęłam zastanawiać się, o czym by tu poopowiadać, aby nie utonąć w nic niewnoszących w nasz żywot teoretycznych dywagacjach. Po krótkim namyśle postanowiłam pomówić więc o dobrych praktykach i tym samym zaplanować dla słuchaczy krótką wycieczkę do Berlina i powrót do Bydgoszczy przez Poznań (z ominięciem fragmentów tak zwanej „autostrady|” A2).

Dobra praktyka nr 1: Berlin, Kunsthaus Tacheles


Berlin, Kunsthaus Tacheles (fot. Emilia Walczak, sierpień 2009)


Zbudowany w latach 1907-1908, sławny dziś w środowiskach kultur oporu, budynek przy Oranienburger Straße w Berlinie, początkowo pomyślany był jako dom towarowy. Następnie mieściło się w nim centrum wystawiennicze pewnej niemieckiej spółki teleenergetycznej (wówczas budynek częściowo strawił pożar). Później dzisiejszy Tacheles służył nazistom. Doznał uszczerbków podczas wojen światowych, następnie niszczał, niszczał, niszczał, aż w końcu zaplanowano jego wyburzenie (w tym miejscu miała przebiegać droga). Aż tu nagle, w 1990 roku, na dwa miesiące przed planowaną detonacją, grupa Künstlerinitative Tacheles (Inicjatywa Artystyczna Tacheles) okupuje budynek i... przejmuje go.

Zostaje przeprowadzony remont, wykonana ciekawa aranżacja wnętrza i zewnętrza. Dziś mają tu dla siebie miejsce artyści i aktywiści. Funkcjonują kawiarnia, kino, jest przestrzeń wystawiennicza, miejsce na występy teatralne i performance; są pracownie artystyczne. Będąc w Berlinie, nie można tego miejsca pominąć. Koniec, kropka.

Dobra praktyka nr 2: Poznań, skłot Rozbrat

Latem 1994 roku poznańscy skłotersi zajmują barak przy upadłej hurtowni przy ulicy Pułaskiego. Zakładają coś w rodzaju domu opartego na idei komuny wolnościowej – razem gotują, wspólnie spędzają czas i tak dalej. Wiadomo. Wkrótce, stopniowo, zaczynają podejmować działania mające kreować i wspomagać skłot poprzez działalność zarobkową: organizują koncerty, pokazy filmowe, dyskusje, przedstawienia teatralne, prowadzą bibliotekę i własne wydawnictwo (dziś także gotują obiady dla bezdomnych i prowadzą bezpłatny warsztat rowerowy). Tak powstaje swoiste alternatywne centrum kulturalno-społeczne. Przychodzi jednak czas złowrogi. W listopadzie 2009 roku komornik (kimkolwiek on jest – wyobraźmy sobie w to miejsce np. Andrzeja Chyrę ;-)) postanawia zlicytować obiekt. Początkowo za 6 milionów złotych, następnie za 3,9 (na pierwszą licytację nie stawił się nikt, trzeba było obniżyć stawkę). Skłotersi organizują demonstrację. Stawia się na nią półtora tysiąca poznaniaków. Później drugą, równie liczną, pod hasłem: „Miasto to nie firma. Rozbrat zostaje!”. No i Rozbrat został. Na razie…

Hasło było reakcją na propozycję prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego względem skłotu i skłotersów: lokal zastępczy oraz działalność gospodarcza w ramach trzeciego sektora…

„Zdewastowane szopy bez dachu, jakieś ruiny” – powiedział o zaproponowanym budynku Jarosław Urbański z Rozbratu po wizji lokalnej („Gazeta Wyborcza Poznań” z 17.07.2010)*. Ale bardziej niż szopy razi tu propozycja podłączenia skłotersów-anarchistów do „systemu”. To wynik totalnego niezrozumienia prezydenta Poznania tego, czym jest, czym powinna być różnorodność kulturowa miasta.

Rozbrat to kwestia sporna, na pewno – anarchiści są poza „systemem”, tym samym poza prawem, bezsprzecznie mogą być solą w oku co poniektórych. Ale, jak pokazuje przykład Kunsthaus Tachles, tego typu ostoje kultury niezależnej są w mieście potrzebne (w przypadku Rozbratu: 2 x 1,5-tysięczne demonstracje = co najmniej 1,5-tysięczne zapotrzebowanie). Stanowią jaskrawy punkt na kulturalnej mapie miasta i sprawiają, że możemy mówić o wyżej nadmienionej różnorodności, a nie o jakimś instytucjonalnym szarym monolicie.

Swoją drogą, jak wiemy, wspomniany wyżej prezydent Ryszard Grobelny wsławił się w 2005 roku zakazem Marszu Równości w „swoim” mieście. Marszu Równości, a więc demonstracji, bez której w żadnym wypadku nie możemy mówić o demokracji, i demonstracji będącej publiczną reprezentacją zjawiska „(sub)kultury gejowskiej” – bo coś takiego przecież istnieje, ale o to najlepiej zapytać Michałów Witkowskiego lub Tabaczyńskiego).

I tu powoli klaruje się pytanie natury politycznej o Bydgoszcz: czy, a jeśli tak, to jak mogłoby u nas funkcjonować centrum kultury niezależnej, oparte na idei skłotu na przykład, usytuowane w przejętym pustostanie, jakich jest przecież wiele – nawet w samym centrum miasta (choćby hala, gdzie niegdyś mieścił się klub Propaganda, na bydgoskiej Wenecji). Trawestując słowa piosenki Natalki Kukulskiej: „Co powie władza? (czy znów się wykręci, czy dziecko zniechęci, czy nie?)”.

* W miejscu tym w 2008 roku kilkunastoletni chłopak skrępował taśmą bezdomnego mężczyznę. Ten, pozostawiony samemu sobie, zmarł z zimna. Atrakcyjna miejscówka, nie ma co...

Emilia Walczak, przewodnicząca koła bydgoskiego Zielonych 2004

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze publikowane pod wpisami na blogu nie odzwierciedlają opinii Zielonych 2004 i są tylko prywatnymi opiniami ich autorek i autorów.